niedziela, 3 marca 2024

Zrzut #10

Durny miesiąc. Problemy zdrowotne starszych rodziców, moje przeziębienie, sajgon w pracy i niestety, wyjazdy służbowe. I Walentynki przerzucone “na później” w obliczu niemożności spędzenia czasu razem. Dużo smutku, trochę złości, więcej czasu w mojej głowie niż w słowach czy obrazach.

Chłopiec i czapla
Hayao Miyazaki

Przed Akirą oglądanym miesiąc temu poleciał trailer nowego filmu Miyazakiego. Wyglądał jak taki Miyazakowski klasyczek: opowieść o dojrzewaniu, ze sporą dawką magii i niesamowitymi bohaterami, pełną poruszeń serca, pięknych obrazów i z feel good całokształtem, którego bardzo potrzebowałam w tym okresie. I dokładnie tyle dowiózł, nie będąc może najwybitniejszym filmem w dyskografii japończyka, ale solidną sumą jego dotychczasowej twórczości. Fabularnie — historia toczy się w czasie drugiej wojny światowej aby jednak szybko przeskoczyć do świata “pod”, tajemniczego miejsca splątania domen żywych i umarłych. W orientalnej wersji Alicji z Krainy Czarów obserwujemy przygody Mahito, chłopca którego całe dotychczasowe życie przewróciło się do góry nogami. Są tutaj antropomorficzne zwierzęta o rozmaitych intencjach, niezwykłe umiejętności i okoliczności oraz charakterne bohaterki. A także nieco intelektualnego zacięcia, dodającego ciężaru finałowi opowieści. Trochę się powzruszałam, trochę pośmiałam, aby na koniec z przyjemnością rozgościć się w szczęśliwym zakończeniu.

Chibi Usagi: Atak chibi straszydeł
Julie i Stan Sekai

Jedna z moich ulubionych serii komiksowych, Usagi Yojimbo, obrosła w swojej 35 letniej historii w najróżniejsze przyczłapy. Najnowsza odsłona tych “apokryfów” to historia Usagiego, Tomoe i Gena, czyli głównych bohaterów oryginalnej sagi, w mangowej wersji “chibi”... nie będę tłumaczyć, już sama ilustracja na okładce pokazuje o co chodzi. Komiks jest skierowany do dużo młodszego odbiorcy niż oryginał, takiego w okolicach podstawówkowych. Spróbuję go podrzucić 7-letniej sąsiadce i zapytać co myśli, a tymczasem jako dorosła… wciąż bawiłam się świetnie podczas lektury. Usagi to świetny mix porywających historii z ciepłymi (choć nieprostolinijnymi!) bohaterami, subtelnym humorem oraz realistycznie oddanymi japońskimi realiami. Tutaj ten ostatni element został mocno zredukowany, ale pozostałe atuty twórcy zachowali, dostosowując je jedynie do dzieci. A jeśli chodzi o historię — jest o trójce naszych bohaterów ratujących wioskę glinianych ludzików Dogu przed złowrogą, ziejącą ogniem salamandrą. Na godzinną wieczorną lekturę było jak znalazł!


Dzieje Bizancjum
Polityka

Moje wybory czytelnicze są w tym momencie w dużej mierze umotywowane potrzebą zwolnienia obrotów przed pójściem spać. Dzieje Bizancjum, wydanie specjalne Polityki, zdawały się doskonałe — nie porywające na tyle aby mnie zatrzymać przy sobie na dłużej, ale nie nudzące tak, aby nie chciało mi się po nie sięgać. Wywiązały się z zadania. Zdarzały się w tej kompilacji artykułów teksty wciągające, jak o roli kobiet w Bizancjum czy o jego pozycji “drugiego Rzymu”, która ostatecznie doprowadziła do europejskiego renesansu, ale też teksty mierne, jak wymienianie kolejnych bizantyjskich historyków i ich dzieł czy wchodzenie w niuanse kształtowania się poszczególnych chrześcijańskich sekt, przy których dopadała mnie tak pożądana senność. Po 130 stronach trwająca 2 tysiące lat biała plama na mojej mentalnej mapie Europy została zgrubnie zarysowana, po pełniejszy obraz sytuacji należałoby sięgnąć jednak po jakiś podręcznik.

poniedziałek, 5 lutego 2024

Zrzut #9

Kolejny miesiąc i znowu zrzut. Na Akirę na dużym ekranie czekałam chyba od października, opowiadanie też swoje odczekało, bo leżało na Kindle’u od kiedy dawno temu kupiłam całą kompilację Strugackich i tak sobie po kawałku odczytuję.

Akira
Katsuhiro Otomo

Pamiętam Akirę jeszcze z późnonastoletnich lat, anime oglądanego z VHSa i 18 tomów mangi wciąż stojących na półce w rodzinnym domu. Z fabuły w głowie zostały mi już tylko zarysy, wciąż jednak miałam smak emocji na języku. Zatem gdy na 25-tą rocznicę premiery ogłoszono wersję z obrazem 4k i podrasowanym dźwiękiem, od razu dodałam film do listy wypatrywanych premier. Akira to nietypowo skonstruowana narracja. Jest zawiązanie ale potem 3/4 filmu przypomina to, co zazwyczaj jest finałem, ze spektakularnie (ręcznie!) rysowaną destrukcją Neo Tokio jako centralnym punktem akcji. I czerpałam z obserwowania tego zniszczenia jakąś pierwotną satysfakcję. W mandze rozwijane jest wiele wątków, które tu się przewijają jedynie na moment, na tyle tylko aby wprowadzić bohaterów, dać im jakiekolwiek tło. Niuanse giną kosztem eskalacji konfliktu między Tetsuo a Kanedą, taktowanego pulsującą w uszach muzyką. Powrót do tego świata na dużym ekranie wbił mnie w fotel. W dobie rezurekcji cyberpunka, historia nie straciła nic na nic ze swej mocy.


Trudno być bogiem
Arkadij i Boris Strugaccy

No i Strugaccy po raz kolejny. Tym razem w nieco nietypowym, bo fantastycznym, przebraniu z filozoficzno-sf twistem. Akcja dzieje się na jakieś planecie, gdzieś z dala od Ziemi. Rasa ludzka jest tutaj na dużo wcześniejszym etapie rozwoju cywilizacji, w jakimś ekwiwalencie średniowiecza (co w sumie wskazuje na moją historyczną ignorancję, skoro ta epoka trwała blisko 1000 lat…). W królestwie Arkanar swoją misję kontynuuje ziemianin Anton, dla lokalsów don Rumata, obserwując turbulencje wstrząsające tutejszym porządkiem politycznym i społecznym. Ponieważ jednak sprawozdania czyta się gorzej niż narracje, bohater angażuje się w sytuację bardziej niż protokół przewiduje, co doprowadzi do całego ciągu niepożądanych zdarzeń i tragicznego finału z bon motem, że trudno jest być bogiem i brzemię tej roli utrzymać… tak samo jak trudno jest być człowiekiem, w humanistycznych tego terminu sensie. To mini-powieść, którą czyta się przyjemnie, bywa zabawnie, bywa mocno, bywa poruszająco, bywa smutno. A całości, nieźle zbalansowanej, brakuje jedynie charakternych damskich bohaterek. Anka pojawia się w Prologu i Epilogu i brakowało mi jej na pozostałych 100-coś stronach. W ogólnym rozrachunku jednak — kolejna już na liście udana pozycja autorstwa rosyjskich klasyków fantastyki.


Pst. W przeciągu ostatnich 3 lat Wired wypuściło kilka tekstów składających się na cykl How to survive history. Autor, Cody Cassidy, bierze na tapet kilka spektakularnych katastrof w historii ziemi/ludzkości i opisuje co się wydarzyło oraz co trzeba by było zrobić aby je przeżyć. Doskonała rzecz z licznymi, uroczo niepraktycznymi, aczkolwiek solidnie zriserczowanymi, wskazówkami.

Pst Pst. To jeszcze w kwestii indywidualnych olśnień. Przez praktycznie całą swoją historię byłam przekonana, że bierze się na tapetę, jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało, i dopiero niedawno dowiedziałam się, że to taki stół.

niedziela, 31 grudnia 2023

Zrzut #8

Chwila przerwy bo listopad i grudzień były dziwne, ale jestem sobie jestem i wciąż coś tam czytam i oglądam. Poza pierwszą pozycją wszystkie pozostałe to jednak rzeczy wymagające więcej czasu na przerobienie, dołożyło mi się to do poślizgu Zrzutu.

1670
Netflix

Dostaję wysypkę na konserwatywne narodowe nadęcie. Już myślałam, że mi biało-czerwoną flagę zawłaszczyła prawicowa narracja, a oto jest ona, satyra na Polskę do granic polskości, opowiedziana ostrym jak brzytwa dowcipem, ale z sympatią i czułością. W 1670 narodowe przywary personifikuje Jan Paweł, szlachcic z zaścianka, intelektualnie wciąż w średniowieczu, z przerośniętym ego i niechęcią do postępu, za to z sercem na dłoni i prostolinijnością w działaniu. Na jego drodze zostania najsłynniejszym Janem Pawłem w historii Polski staną jednak sejmiki do zawetowania, zaraza do pokonania, marsz równości, sąsiad zza miedzy, kontestujący pańszczyznę chłopi, planujący karierę muzyczną syn, ale i córka o lewicowych poglądach. Fraza się leje powłóczyście, nieco rapowo… hm, taka trochę Masłowska i Wojna polsko-ruska. Dosadne puenty przebijają jedna drugą, a żarty czerpią garściami ze stereotypów, motywów historycznych, ale i realiów XXI wieku tego pięknego (“od czerwca do września”) kraju. No, śmiechłam nie raz i nie dwa i zdecydowanie polecam, zwłaszcza, że ogląda się to szybciutko (całość to 8 odcinków po ~30 minut).


Subnormality
Winston Rowntree (Virus Comics)

Co jakiś czas jęczę tutaj, że komiks to nie obrazki z tekstem a tymczasem wbiłam się i przebijam przez “copyrighted walls of text” okraszone jakimiś ilustracjami. Nie wiem o czym jest ten komiks. To dywagacje najrozmaitszych indywiduów, dialogi układane w sekwencje które wymykają się porządkowi społecznych interakcji, monumentalne monologi wewnętrzne, zadziwiające trajektorie zdarzeń, momentami historie, które nawet nie są śmieszne, ale zostawiają cię z głębokim poczuciem skonfundowania. Jeśli jest w tym jakikolwiek “motyw przewodni” to chyba… absurdy rzeczywistości i jej najrozmaitsze wkurzające pułapki. Komiks wychodzi od 2007, początkowo co tydzień, od dłuższego czasu jest aktualizowany co najwyżej sporadycznie. U zarania dziejów to był nieco dziwny strip, z czasem wyewoluował w mini-powieści graficzne, podniosła się jakość ilustracji a fabuła historyjek zrobiła bardziej złożona. Na tyle, że Watching dostał nawet nagrodę na najlepszy komiks internetowy. Zacznijcie od tego miejsca zanim zdecydujecie się na zagrzebanie w tym dość nierównym zgiełku.

A jak już przy historiach jesteśmy, to WR napisał też co najmniej jedną dłuższą: Captain Estar Goes to Heaven. To rzecz sprzed 20 lat, rysowana dość karkołomnie, ale z całkiem ciekawą historią. Ah, no i nie ma ścian tekstu a całość zajmie jeden wieczór.


What Is ChatGPT Doing... and Why Does It Work?
Stephen Wolfram

To miał być “artykuł o chacie GPT z Internetu” ale właśnie zorientowałam się, że został również wydany jako 100-stronicowa książeczka. Przestaję się dziwić, że przebijałam się przez niego ze dwa tygodnie. Bo to jest publikacja heroiczna. Stephen wprowadza podstawy rachunku prawdopodobieństwa, mówi o uczeniu maszynowych, rozpoznawaniu obrazów, opowiada o cyfrowych neuronach i sieciach neuronowych, stopniowo wprowadzając coraz bardziej złożone koncepcje z obszaru Large Language Models. Tylko, że równolegle odbywa się drugi dyskurs: jak to się dzieje, że to jest w ogóle możliwe, choć zdawało nam się, że problem języka jest “nieredukowalny” do ciągu obliczeń, pojęcie “sensu” tekstu wymyka się logicznym definicjom, a my nawet nie zbliżyliśmy się do “ogólnej sztucznej inteligencji” (czyli takiej o plus minus ludzkich możliwościach). Powiedziałabym, że tekst jest skierowany do raczej technicznego audytorium* choć niekoniecznie obcykanego z tematyką data science.

Całość do przeczytania tutaj.

* tak, jest też kodziaszek 😏


Kitchen as a laboratory
Redakcja: Cesar Vega, Job Ubbink, Erik van der Linden

Lubię gotować i jeść, lubię fizykę i chemię. Ktoś dobre 8 lat temu zsumował te zmienne i dostałam na urodziny książkę o nauce w kuchni. No, chwilę musiała poleżakować zanim się do niej zabrałam i chyba nawet dobrze, bo mój ówczesny angielski raczej by tej lektury nie uniósł. Do brzegu! Ta książka to zbiór 32 esejów na temat food science. Powiedziałabym “prac naukowych”, ale no.. nie. Są rozdziały trzymające się rygorystycznych zasad metody naukowej, ale są i impresje z wizyty w “ślepej” restauracji i rozważania o wpływie poza-jedzeniowych czynników na doświadczenie smaku. Jest rozdział, który opisuje czym na molekularnym poziomie są lody i jak tę strukturę fizyko-chemicznie modyfikować aby wywołać inne efekty organoleptyczne, ale jest też rozdział o tym jak zastąpić ekstrakt z jednej rzadkiej rośliny w jakichś tureckich słodyczach czymś innym. W efekcie powstał zrzut rzeczy, które: a) są w różnych stopniu aplikowalne w domowych warunkach (z naciskiem na raczej nie), b) dotyczą dań które lubię lub nie i nie planuję tego zmieniać (np. faszerowane świńskie nóżki), c) w różnym stopniu jest tam mięso nauki kosztem eseistyki. Przetrwałam tę lekturę ale chyba dlatego, że mam problemy ze snem, a przy niektórych kawałkach dobrze się zasypiało… Ah, no i przyda się wiedza z chemii i fizyki na poziomie liceum, bo momentami schodzimy dość niskopoziomowo do tego co się w garnku dzieje.

niedziela, 5 listopada 2023

Zrzut #7

No to na szybko — zrzut dwóch rzeczy, które udało mi się przeczytać. Miało tu być jeszcze co nieco o drugiej części Diuny, ale przesunięto premierę na marzec 2024, więc czekamy.

Sandman: Uwertura
Neil Gaiman, J.H. Williams III, Dave Stewart

Uwertura to zarówno pre- jak i postscriptum głównej serii. Przypomnijmy, zaczyna się ona od uwięzienia Morfeusza po tym jak “wyczerpany wracał z dalekiej podróży”. Jednak co to była za podróż i czemu stanowiła takie wyzwanie, nie dowiemy się aż do tego tomu. Opowieść snuje się między jawą a snem, między różnymi planami czasu i alternatywnymi wersjami rzeczywistości. Są zapadające w pamięć sceny, krwiści bohaterowie, filmowe dialogi, oniryczny nastrój błądzenia w labiryncie historii. To niby tylko epizod z istnienia Nieskończonego, ale dotyka tematów jego początków i końca, rozszerzając znaczenie pre- i post- umieszczonych w pierwszym zdaniu. Uwertura jest piękna także w dosłownym sensie. J.H. Williams III przepięknie zilustrował scenopis, a Dave Steward — sugestywnie pokolorował. Lubię pierwsze tomy serii, ale jednak graficznie ich jakość jest… dyskusyjna. To co się dzieje tutaj jest ucztą dla oczu porównywalną z Nocami Nieskończonymi.

Z takich rzeczy innych — do tomu zostały dołączone rozmowy z jego twórcami, gdzie np. opowiadają jaki był proces kreatywny za poszczególnymi rozwiązaniami. Dobrze się to czyta. Kiedyś już pisałam, że komiks to nie rysunek + tekst i w tych komentarzach wychodzi to wielokrotnie. Neil pisze w posłowiu, że ma nadzieję, że po lekturze czytelnik zechce powrócić do głównego cyklu, aby spojrzeć na niego w nieco innym świetle. No, mnie przekonał.


Jedz normalnie. Osiągaj więcej
Arkadiusz Madras, Dietetyka #NieNaŻarty

Heh, nie mogło zabraknąć tematów dietetyczno-treningowych. Ta pozycja to dietetyka 101, jakiej brakowało na polskim rynku. Skierowana do szerokiego gremium książka porusza kilkanaście głównych tematów związanych z żywieniem (czy nawet ogólniej: zdrowym stylem życia), przy każdym dając proste rekomendacje osadzone w evidence based medicine. Drżyjcie szamani o 20,000UI witaminy D, zaśluzawiające mleko i jedzenie pomidora z ogórkiem! Arek nieźle wypośrodkowuje poziom trudności, tłumacząc mechanizmy stanowiące podstawę do zaleceń, ale nie wchodząc w biochemiczne szczegóły. Generalizuje aby uprościć przekaz, choć czasem zaznaczy, że jest niuans na który chcesz zwrócić uwagę jeśli są ku temu przyczyny (np. ładunek glikemiczny w cukrzycy). Wreszcie, dotknie też praktykaliów — jak wprowadzić wszystkie te pomysły w życie, nie spędzać życia w kuchni, ruszać się aby zachować jak najdłużej zdrowie — a nawet podrzuci przykładowy kilkudniowy jadłospis.

Jeśli chcesz uporządkować swoją wiedzę z dietetyki, albo dostać jak kawa na ławę instrukcję jak jeść aby to miało ręce i nogi, a dodatkowo jest umocowane w bieżącej wiedzy z zakresu żywienia, totalnie polecam. Kupiłam egzemplarz najpierw sobie, a potem jeszcze kolejne dwa do sprezentowania 😃.

sobota, 14 października 2023

Zrzut #6

No, nie za wiele się działo w ostatnim czasie. Choć “zrzut” wyszedł nieco dłuższy bo się jednak kilka rzeczy nazbierało przez 2 miesiące. Będzie jedna książka treningowa, jeden reportaż, jedna fabuła i wreszcie jeden film.

Gotowy do biegu
Kelly Starrett, T.J. Murphy

Biegam sobie już dobre kilka lat, zaliczając po drodze kontuzje niespecjalnie zawinione (jak poważne stłuczenie łydki po spierdoleniu się z roweru w rów czy skręcenie kostki na rurce), ale i klasyczne przeciążeniowe (shin splints i zapalenie rozcięgna podeszwowego). Zmieniłam technikę biegu, zatroszczyłam się o fundamenty i póki co jest nieźle, natomiast… mogę sobie teraz pluć w brodę, że nie wpadłam na Kelly’ego wcześniej. W książce ten doktor fizjoterapii opisuje 12 elementów, o które należy się zatroszczyć aby biegać bez bólu długie lata. Każdy element jest uzasadniony opisem jego wpływu na biomechanikę biegu, opisywany jest poprawny wzorzec ruchu. Kelly dorzucił też testy sprawnościowe oraz proponuje proste ćwiczenia aby kontuzji nie tyle leczyć ile im zapobiegać. Jego hinty są pisane z myślą o trenujących sporty z elementami biegania, natomiast nieźle ekstrapolują się na życie w sprawności w ogólnym sensie. Mnóstwo dobrej wiedzy i praktyki, którą dorzucam do mojej rutyny od już.

Mam dwa komentarze — pierwszy o rekomendacji o piciu izotoników wszędzie i ciągle. Dietetyka sportowa nie podziela tego stanowiska, natomiast… w Stanach temat może wyglądać nieco inaczej. My jednak jemy jakieś warzywa i owoce, podaż elektrolitów w typowej diecie polaka może wyglądać inaczej niż typowa podaż amerykanina. Druga kwestia to przywiązanie Kelly’ego do butów minimalistycznych. Po iluś latach bolączek ze stopą serce mi staje w gardle gdy czytam taką sugestię. Na tym etapie myślę, że to piękny ideał, coś do czego można dążyć, natomiast w praktyce nieosiągalny dla większości.


Przegryw. Mężczyźni w pułapce gniewu i samotności
Patrycja Wieczorkiewicz, Aleksandra Herzyk

Ze światła w mrok. Ta książka kusi, bo oferuje zajrzenie do zamkniętych incelskich grup. Byłam ciekawa, co motywuje mizoginię, agresywne zachowania (swego czasu było głośno o morderstwach popełnianych przez osoby identyfikujące się jako “incele”), narrację ofiary i dostałam odpowiedź — autorki rozbrajają sposób myślenia, wartości i zachowania tego środowiska. Prezentują kilkunastu bohaterów ale i otwierają przestrzeń na dyskusję, budują konteksty i rozszerzają prezentowaną przez bohaterów narrację. Pisane jest to wszystko swobodnym językiem, korzystającym z internetowej nowomowy (spokojnie, jest słowniczek), zabawnym ale i traktującym bohaterów z szacunkiem.

A co do tych gości… ciężko z nimi nie empatyzować ale i ciężko lubić. Mój stosunek pozostał pełen zrozumienia ale i wyrażający niezgodę na prezentowaną wizję świata. Incelska argumentacja ocierała się momentami o absurd (jak niemożność znalezienia partnerki przez szczupłe nadgarstki, generalizacje dotyczące damskiej części populacji) ale i pokazuje jak całkiem przypadkiem, przez neuroatypowość, fakt urodzenia się w złym miejscu, uwikłanej rodzinie, można wylądować w potwornie trudnej sytuacji, a radykalizacja jest próbą poradzenia sobie z nią. W konfrontacji z “przegrywami” feministyczne oko o lewicowej wrażliwości sprawdziło się nadzwyczaj dobrze.


Całopalenie
Robert Marasco

Ileż ja się do tej powieści zbierałam, rok? Bo problem w tym, że ja czytam raczej wieczorami, przed snem, a to jest taki klasyczek horroru, więc może być strasznie, a strasznych rzeczy ja się potwornie boję… A potem się dorwałam i wciąż z sercem na ramieniu czytałam wieczorami, aby pożreć w 4 dni, wciąż w rozdarciu czy ryzykować konfrontację z potworem i straszki w ciemnej sypialni, czy dać upust ciekawości. Bo, że będzie jakiś potwór to jasne, w końcu to powieść o nawiedzonym domu, nieopatrznie wynajętym na wakacje przez małżeństwo z małym dzieckiem, zmęczone sobą i spędzaniem lata w mieście. A tymczasem mijały kolejne strony jakiejś takiej społeczno-obyczajowej powieści, aż bąknęłam w rozmowie z 9 kier po 90 stronach lektury, że “wciąż czekam na zawiązanie akcji” (“oj, to sobie poczekasz”)...

Powieść tymczasem powolutku tężała, niemal niepostrzeżenie przechodząc z obyczajówki w stronę grozy, aby wreszcie zagęścić atmosferę tak, że można ją kroić nożem. To nie jest horror z grunty Blair Witch Project, bliziutko mu do Nawiedzonego domu na wzgórzu, gdzie jest klimacik, rozbudowani psychologicznie bohaterowie, sporo introspekcji i długich ujęć. Spokojne tempo przyspiesza w pojedynczych scenach, a po każdej kulminacji napięcie już nie opada, prowadząc ostatecznie do mocnego, zapadającego w pamięć finału.


Znachor (2023)
reż. Michał Gazda

Nigdy nie widziałam starszej wersji Znachora i chyba już nie zobaczę, bo ta nowa to perełka. Trafiłam na nią przypadkiem, akurat mi wyskoczyła na landing page Netflixa, z angielskim tytułem Forgotten Love, który mówił nic, ale zaintrygował trailerem umieszczonym gdzieś w międzywojennej Warszawie. A potem poszło! Głównym bohaterem jest tytułowy znachor, wybitny lekarz, który po utracie pamięci włóczy się po mazowieckich wsiach, próbując poskładać sobie na nowo życie. I to jest dobra historia, sprawnie budująca momenty napięcia i je rozbrajająca, z kilkoma zwrotami akcji i raczej zaskakująca. Sporo było niedopowiedzeń w obrazie zdarzeń, dialogach czy reakcjach bohaterów, które przyjemnie rozwijałam sobie w głowie w prawdopodobne wyjaśnienia, a potem obserwowałam na ile moje hipotezy zgadzają się z dalszą akcją. Jest też chwytająca za serce końcówka i szczęśliwe zakończenie. Ot, jak to w udanych melodramacie.

Jednak przede wszystkim, są Bohaterki i to pisane z wielkiej litery. Spektakularne damskie osobowości: Marysia, córka doktora przekonana o byciu sierotą po śmierci matki i stawiająca pierwsze kroki w dorosłość; oraz Zosia, charakterna wdowa po młynarzu, zaradna i sprytna wiejska baba. Ich historie są równie ciekawe jak znachora, a każde wejście na scenę zapowiada trzęsienie ziemi. Rewelacyjne postaci, świetnie napisane i zagrane. Zastrzeżenie do filmu mam chyba tylko jedno i to taktowanie akcji. Pierwsze dwie godziny toczą się w nieco onirycznym tempie, aby na ostatnie pół gwałtownie przyśpieszyć, jakoś nieproporcjonalnie bardziej niż by się chciało. No, zdecydowana polecajka.

niedziela, 6 sierpnia 2023

Zrzut #5

Kolejny odcinek “Zrzutu” jest sponsorowany przez 9 Kier, od której pożyczałam komiksy i książkę!

Tak właśnie przegrywasz Wojnę Czasu
Amal El-Mohtar, Max Gladstone

Jakie to było ładne! Gatunkowo to sf, formalnie jednak — powieść epistolarna. W multiuniversum toczą między sobą wojnę pierwotny Ogród i postludzka Agencja. Dwie agentki z przeciwnych stron frontu zaczynają wymieniać między sobą liściki, początkowo komentujące wojenne działania, z czasem coraz bardziej osobiste. Książka ładnie rozgrywa paradoksy podróży w czasie, płynnie przenosi między indywidualistyczną i technokratyczną rzeczywistością Agencji a wszechświadomym i cierpliwym bytem Ogrodu. Taki trochę Matrix, trochę Diamentowy wiek. A przy tym jest to wszystko tak uroczo romantyczne, z liścikami zapieczętowanymi woskiem, perfumowaniem papieru i parzeniem herbaty. Prąd między bohaterkami iskrzy, a ja pożarłam książkę w jeden długi dnio-noc, z niecierpliwością wypatrując odpowiedzi na kolejną wiadomość.

Black Paradox
Junji Ito

Czytałam wcześniej 2 zbiory opowiadań od Junjiego Ito: Shiver i Fragments of Horror. Black Paradox jest o tyle inny, że to dłuższa historia, rozpisana na 6 rozdziałów i 200 stron. Cztery osoby umawiają się w tytułowym serwisie na grupowe samobójstwo ale przy jego próbie zaczynają dziać się dziwne rzeczy… które eskalują wraz z postępującym szaleństwem postaci. W opowiadaniach bohaterowie są ledwie zarysowani, tutaj autor ma szansę nadać ich osobowościom i relacjom głębi. Wychodzi z tego umiarkowanie obronną ręką choć nie wykluczam, że to ja i mój problem z mangowym sposobem konstruowania narracji. Komiks jest kwalifikowany jako horror manga ale jego nastrój mocno skręca w stronę weird fiction rodem z Lovecrafta, którego zresztą Ito podaje jako swoją wielką inspirację. Kolejne wydarzenia zaskakują, a ich związek z obiektywnie uznawaną rzeczywistością staje się coraz luźniejszy. Ah, no i jako, że są tam też obrazki to nadmienię, że graficznie komiks jest mocny, a już elementy dziwaczności są spektakularne. Ito uwielbia dłubać detale w rysunkach potworów i to jest najmocniejsza strona tego tomiku.


To nie wyczerpuje listy przejrzanych rzeczy. Rzadko o tym kawałku piszę, ale kompulsywnie kupuję i kartkuję książki kucharskie. Tym razem było to One (pol. Jedno) Jamie’go Olivera. Lubię go bo to taka bezpretensjonalna, niezbyt skomplikowana kuchnia. W One są przepisy na jednogarnkowce różnego rodzaju, wyglądające na moje smaki, no i ta oszczędność czasu oraz zamieszania. Będzie gotowane!

Przebijałam się też The story of us Tima Urbana z bloga Wait but why, która ostatnio została zedytowana, rozszerzona i wydana jako książka What’s our problem. Tim usunął pierwotne posty z bloga… ale od czego jest webarchive. No więc czytam to monstrum, bo każdy wpis zajmuje kilka dobrych godzin. Tim konsekwentnie buduje aparat pojęciowy, aby w finale użyć go do umotywowania hipotezy, czemu współczesne amerykańska polityka jest tak bardzo zjebana. Odwołuje się do Stanów, natomiast nie jest trudno tę perspektywę przenieść na polskie podwórko. Czyta się to nielekko, mimo licznych komiksowych wstawek, ale doceniam tę serię za dostarczenie mi nowej soczewki, przez którą mogę patrzeć na rzeczy.

niedziela, 9 lipca 2023

Zrzut #4

Czerwiec poleciał jak z bicza strzelił, a tu przecież co nieco poczytałam i obejrzałam.

Małgorzata Majewska — Przepis na bieganie

Każdy biegacz ma swoją historię, nie każdy jednak musi pisać o tym książkę. A tutaj autorka postanowiła opisać swoje doświadczenie z truchtaniem, dorzucając do tego informacje żywieniowe oraz przepisy na posiłki dla biegaczy. Z każdym z tych elementów mam przy tym problem - jej perspektywa jest… jej. Gdzieś na poziomie wartości widzianej w bieganiu się z nią zgadzam, natomiast nie wzbogaca to w żaden sposób “funkcjonalnego” aspektu mojego biegania. Część żywieniowa to rzeczy do wygrzebania w minutę w internecie przeplatane z szamańskimi wynurzeniami. Kawa zakwasza organizm (ale tylko gorzka, ta wg kuchni pięciu przemian już jest ok), ochota na słodycze ma coś wspólnego z zaburzoną pracą śledziony, istnieją “zdrowe” tłuszcze nasycone (to z cielęciny albo najwyraźniej masła, którego autorka używa na kostki) a zmodyfikowane genetycznie znaczy źle, bo nienaturalne. Spoiler alert — żadna z tych informacji nie jest faktem. Bzdur jest dużo, na tyle, że zasłaniają wartość pozostałych informacji. No i wreszcie przepisy oscylujące na skali od “no, ok” do “em, co?”. Bywa tłusto, mało odżywczo i sycąco, nie zawsze też zgodnie z “best practice” odnośnie na przykład żywienia okołotreningowego. Autorka nie jest dietetyczką, gładko wpada w pułapkę fałszywej kompetencji, rekomendując to i tylko to, co się u niej sprawdziło.

Zaczęłam czytać tę książkę, było nieźle, ale szybko ścieżka czytacza okazała się być drogą przez grzęzawisko tężejącego bełkotu. Jeśli chodzi o zdrowe odżywianie to polecę raczej Jedz normalnie Arka Matrasa, napiszę o niej może następnym razem. A ultymatywnym źródłem pysznych i zdrowych przepisów jest Monika Ciesielska (dr Lifestyle, Diety z marketów) i Viola Orban (Okiem Dietetyka).


Arkadij Strugacki, Borys Strugacki — Poniedziałek zaczyna się w sobotę

Pozycja kompletnie inna od poprzedniej, nieślubne dziecko Stalkera i Mistrza i Małgorzaty. Po pierwszym rodzicu odziedziczyła rzeczywistość miasteczka gdzieś na zapomnianej radzieckiej północy, burdel sowieckiej administracji oraz komunistyczną nowomowę. Po drugim — satyrę na wspomniany już ustrój, gry słów i żarty sytuacyjne, upajające stężenie absurdu w powietrzu oraz czerpanie referencji z rosyjskich bajek. To przy tym jednak wciąż bardziej fantastyka naukowa niż realizm magiczny, bo magia jest tu traktowana w należytą metodzie naukowej skrupulatnością przez pracowników szanującego się INBADCZAM-u (Instytutu Badań Czarów i Magii). Perypetie naukowców obserwujemy oczami Aleksandra Iwanowicza Priwałowa, świeżo zatrudnionego programisty w tamtejszym centrum obliczeniowym, dopiero poznającego nowe miejsce pracy i prowadzącego czytelnika z sobą. Czytało mi się to nieco dłuższe opowiadanie doskonale, jako lekką i przyjemną lekturę w czasie urlopu, choć znam człowieka, który przy tym poczuciu humoru wysiadał. Tekst został też napisany w 1965 i momentami trąci myszką. Dla mnie to zaklasyfikowało go jako retro-urokliwy, ale widziałam opinie, że upadek Związku Radzieckiego odebrał satyrze pazur. Polecam, choć na własną odpowiedzialność.


Asteroid City, reż. Wes Anderson

Oglądałam Kuriera Francuskiego oraz Grand Budapest Hotel, obie te pozycje były doskonałe, więc i na nowy film Andersona ostrzyłam sobie zęby. Nie wszedł jednak tak dobrze — wydał się przestylizowany z trzema planami, akcją pociętą na sceny i akty, zmanierowanym aktorstwem, pastelową postprodukcją. Sama historia jest z przy tym z tych prostszych. Oto do małego miasteczka gdzieś na pustyni zjeżdża się uzdolniona młodzież z rodzinami aby odebrać wyróżnienia w konkursie Junior Stargazer. To oczywiście zbiorowisko charakterystycznych indywiduów, które gdy zostanie zamknięte w miejscowości po kontakcie z obcymi, rozwija spektrum osobliwych interakcji. I to te są mocną stroną filmu. Anderson zaangażował plejadę znanych i dobrych aktorów, zderzył ich chłodną grę z purnonsensowymi dialogami i sytuacjami, wrzucił w surrealistyczną rzeczywistość tytułowego Asteroid City. Nie zabrakło przy tym dramatyzmu, konfrontacji ze smutkiem i oswajania żałoby, które nadają narracji głębsze znaczenie. Czemu jest więc tak przeciętnie skoro jest tak dobrze? Przekalkulowane dialogi się przeciągały, w niuansach planów się gubiłam, a ilość gwiazd i konieczność zapewnienia im wszystkim czasu ekranowego tworzyła na ekranie biały szum. W znanych mi utworach Andersona dominowała forma, w Asteroid City forma przerosła treść.

Pst. Jest tam przy tym postać, która skradła moje serce i każde jej wejście na ekran wiązało się z piskiem radości. Właściwie to trzy osoby w jednej postaci, a mowa o siostrach trojaczkach, którym bliżej do małych wiedź niż księżniczek. Doskonałe.