piątek, 16 maja 2025

Mini zrzut: Loteria

Kolejny miesiąc mi upłynął mało książkowo. Z jednej strony praca pożera mnóstwo czasu i zasobów, z drugiej, zintensyfikowałam treningi biegowe bo już za chwilę półmaraton wrocławski i pula energii się tym bardziej zmniejszyła. Co do pierwszego tematu to nie zapowiada się aby było lepiej, więc jestem w próbach zmiany fuchy na inną. A jeśli chodzi o bieganie to plan treningowy na truchtanie 5x w tygodniu, ale krócej, wszedł jak złoto. Znowu mam lekkość pokonywania kilometrów a zegarek mi konsekwentnie pokazuje coraz lepsze wskaźniki biegowej formy. W każdym razie, książka. Tylko jedna, za to jaka!

Loteria
Shirley Jackson

Shirley Jackson kojarzyłam do tej pory z powieścią Nawiedzony dom na wzgórzu, bardzo klimatycznym horrorem z nieoczywistym potworem i powoli rozwijającą się akcją. Loteria to zbiór jej opowiadań, oscylujących od kilku do dwudziestu-coś stron długości, trzymających się w przeważającej mierze z dala od gatunkowej grozy. Co mają jednak z powieścią wspólnego, to gra na niedopowiedzeniach. To są sceny, czasem dłuższe, czasem krótsze, jakaś sytuacja między bohaterami, kilka dialogów, niewiele się wydarza, jeszcze mniej się wyraża, a przecież pod powierzchnią aż wrze. Szybki przykład to opowiadanie Jimmy: ledwie 4 strony, rozmowa w kuchni między mężem i żoną. Dostali list, mężczyzna go zawłaszcza i chce odesłać nie czytawszy, w kobiecie się gotuje aby do niego zajrzeć. I tylko z pojedynczych słów, kilku jej myśli, rysuje mi się w głowie obraz odrzuconego syna i męża/ojca przemocowca, którego ta kobieta jest gotowa zabić w odwecie. I tak jeszcze 24 razy, z dużą czułością na niuanse, wrażliwością społeczną, z całą plejadą bohaterów, czasem komicznych, czasem tragicznych, zawsze dramatycznych. I żywą opowieścią trafiającą prosto w serce.

niedziela, 13 kwietnia 2025

Zrzut #18

Marzec przeleciał, a ja się zagrzebałam w kryminałach. Pierwszy mnie pożarł, drugi (choć pierwszy chronologicznie… zaraz wyjaśnię) okazał się również dobry, choć już nie aż tak angażujący. A w ramach kulturalnego plot twistu wylądowałam jeszcze w teatrze. No dobra, to lecimy z koksem.

Śmiejący się policjant
Maj Sjöwall, Per Wahlöö

Kryminały to nie jest mój go-to gatunek, aczkolwiek Millenium Stiega Larssona skonsumowałam z apetytem. Tę książkę przyniósł do domu K. i skończyło się na intensywnych negocjacjach kto i kiedy będzie ją czytać. Bo porywa! Śmiejący się policjant to formalnie czwarta część cyklu o komisarzu z wydziału zabójstw, Martinie Becku, natomiast ciesząca się największym uznaniem więc to po nią sięgnęliśmy w pierwszej kolejności. Zaczyna się trzęsieniem ziemi, strzelaniną w autobusie… a potem nic się nie dzieje. Kilku policjantów w średnim wieku żmudnie brnie przez śledztwo, a my razem z nimi: dajemy się zwieść kolejnym poszlaką, błądzimy po ślepych zaułkach, wleczemy po nitce do kłębka. Powieść jest napisana prostym ale angażującym językiem, unika ozdobników ale nie brak jest finezji i subtelnego humoru. Stopniowo rozwijająca się akcja wciąga, nie unika zwrotów akcji, konsekwentnego pogłębiania osobowości bohaterów i delikatnego społecznego kontekstu, z których to wzorców Larsson czerpał pełnymi garściami. Książka nie jest za długa, więc można się przygotować na weekend pod kocykiem z herbatką.


Roseanna
Maj Sjöwall, Per Wahlöö

Zachwycona poprzednią pozycją, poleciałam w poniedziałek do biblioteki po pierwszą powieść z serii: Roseanna. I choć wciąż ma zalety tej poprzedniej (prosty ale nie prostacki język, humor, charakterystyczni bohaterowie) oraz jej cechy (powoli się rozwijająca akcja, kluczenie między wątłymi tropami, finał na ostatnich stronach) to nie weszła aż tak dobrze. Widzę dwie przyczyny. Po pierwsze jest o przemocy w stosunku do kobiet, a to taki motyw, który ciężko mi przechodzi przez gardło. Po drugie, intryga rozwija się naprawdę powoli a samo zakończenie z prowokacją jest nieco grubymi liśćmi szyte, w mocnej opozycji do realizmu przedstawienia samego dochodzenia. Nie będę spojlerować, bo to wciąż dobra rzecz i warta sięgnięcia, nie wyrwała mnie jednak aż tak z butów jak poprzednia / kolejna. Z ciekawostek, na pomysł intrygi para autorów wpadła na pokładzie promu ze Sztokholmu do Gothenburga. Zobaczyli czarnowłosą Amerykankę stojącą samotnie na pokładzie i Maj rzuciła do Per: “A może tak byśmy to ją uśmiercili?” Więcej ich temat napisał Guardia w świetnym artykule: https://www.theguardian.com/books/2009/nov/22/crime-thriller-maj-sjowall-sweden


Lot nad kukułczym gniazdem
Teatr Polski we Wrocławiu

Lądujemy w temacie mocno poza moją strefą komfortu, bo oto zostałam wyciągnięta do teatru. Jest książka, jest film, nie miałam do czynienia z żadnymi z nich, mając jedynie niejasne przeczucia, że sprawa toczy się w szpitalu psychiatrycznym. Lot to sztuka o przegranej konfrontacji z opresyjnym systemem. Apatycznymi pacjentami manipuluje siostra Rachel, rozstawiając po kątach także personel szpitala, do momentu aż nie pojawi się w murach Randle, drobny przestępca próbujący uniknąć odsiadki. Zaszczepi w szpitalu nowe życie, ale sam konflikt między bohaterami nie może prowadzić do dobrego zakończenia. Aktorsko - siostra Rachel jest grana absolutnie przerażająco, inni bohaterowie - przekonująco. Była tam też taneczna (ciekawa i w ogóle) choreografia, której sensu nie zrozumiałam. Oraz palenie prawdziwych papierosów w scenicznej palarni, co mnie już tylko zniechęciło. Zaczęłam to podsumowanie od “wysokiego C”, kończę na raczej przeciętnym “F”.


poniedziałek, 3 marca 2025

Zrzut #17

Luty się nie zapowiadał a wyszedł całkiem udany kulturalnie. Dwa filmy obejrzane w weekendowe wieczory i dwa fantastyczno-horrorowe opowiadania od Sarah.

The Witcher: Sirens of the Deep
Netflix

Kolejny Netflixowy spin-off wokół Wiedźmina. Tym razem jednak Netflix wrócił do korzeni serii i oparli historię o jedno z opowiadań: Trochę poświęcenia ze zbioru Miecz przeznaczenia. Z jednej strony sugeruje to, że ekranizacja nie odpłynie jak serial, z drugiej to jest jednak anime, do tego showrunnerka została bez zmian. Ostateczny efekt jest… em… Mam ewidentnie problem z łykaniem mangowej konwencji i to nawet mniej ze względu na styl ilustracji, a bardziej przez sposób opowiadania historii. Wiedźmin nagle z grim-darkowej konwencji wylądował w high-fantasy z epickimi walkami i magią. Znaki, jakkolwiek potężne, to nie pełnowymiarowa magia a’la Yennefer, a kraken ma zazwyczaj jednak policzalną liczbę odnóży. Pierwotne opowiadanie (polegam tutaj na zdaniu K. bo za cholerę już nie pamiętam) nawiązywało do bajki Andersena o syrence, jednak ekranizacji bliżej disneyowej Arielce. Brakowało tylko aby w scenie, gdzie wiedźma odkrywa karty, wszyscy zaczęli tańczyć i śpiewać. Paradoksalnie najbardziej na plus odebrałam to, co względem pierwowzoru zostało zmienione, czyli zakończenie. Nie zdradzę, ale ładnie to rozegrano, ładnie..

Nosferatu (2024)
Reż. Robert Eggers

Popełniłam przed tym filmem dwa fundamentalne błędy. Poszłam na niego wieczorem, co skraca czas przed zaśnięciem a nocą, wiadomo, budzą się demony. Wypiłam także przed seansem kawę aby “nie zasnąć”. Oj, nędzna. Serce mi waliło jak oszalałe także bez dopalaczy. Remake Nosferatu z 1922 roku zdecydowanie dowozi. Jest magnetyzująco, przykuwająco piękny choć to uroda z grunty mrocznych, gotyckich, o klasycznych rysach. Ale wystawia w decydujących momentach ostre zęby i pazury, aby ujawnić się jako przerażająca bestia. Ujęcia ciemnego lasu, zamku hrabiego Orloka czy ciasnych uliczek niemieckiego miasteczka zapadają w pamięci, tak samo jak przepiękne kadry z uwodzoną przez demona Ellen… tak samo jak widok wampira w pełnej krasie i armii szczurów zalewającej miasto (w filmie zagrało 5 tysięcy tresowanych szczurów! whoa!). Wywołuje ciarki i zamraża krzyk w gardle w scenach walki w półmroku, w niedopowiedzeniu. Mam słabość do wampirów, mam słabość do starego Nosferatu, ale nowy film Eggersa broni się także ponad tymi moimi skrzywieniami. Strrrasznie dobra rzecz.


There’s a Door to the Land of the Dead in the Land of the Dead
Sarah Pinsker

Więcej Sarah! To krótkie opowiadanie, takie akurat na popołudniową herbatkę. Sarah utrzymuje leki, fantastyczno-horrorowy klimat, tym razem przenosząc akcję do parku rozrywki o nazwie “Land of the Dead”. Akcja rozkręca się stopniowo, opisując nieśpiesznie nietypowe miejsce i główną bohaterkę, drag queen w dojrzałym wieku, będącą przewodniczką po Świecie Umarłych… i nie tylko. I więcej już nic nie mówię, bo w takiej miniaturze każde zdanie to spoiler. To lektura ciepła, taka z gruntu otulających kocykiem, wprowadzającą elementy fantastyczne o krok w bok od naszej rzeczywistości i z podnoszącym na sercu zakończeniem. Opowiadanko można przeczytać pod linkiem: https://psychopomp.com/deadlands/issue-26/door/







Signs of Life
Sarah Pinsker

Mogłabym podmienić co nieco w opisie powyżej aby dostać generyczny akapit, sprawdzający się także w przypadku kolejnego opowiadania. W Signs of Life jednak wprowadzenie odebrałam jako zanadto przeciągnięte. Wierciłam się na krześle, czytając, dochodząc do połowy, dwóch trzecich opowiadania, i czekając na wspomniany wyżej “skok w bok” do alternatywnej rzeczywistości. A potem takim przedłużonym zawiązaniu akcji jest tylko chwila, jedna rozmowa i jedna scena, na odsłonięcie wszystkich kart: wskazanie tajemnicy, rozwiązania zagadki i wyjaśnienia motywów bohaterów. Z trzech przeczytanych rzeczy od Sarah ta mi najmniej siadła. Jeśli chodzi o fabułę: mamy wybierającą się na emeryturę gwiazdę telewizyjnych wiadomości, która jedzie odwiedzić swoją, niewidzianą całe dorosłe życie, siostrę. Dwie starsze kobiety po latach milczenia zaczynają ostrożnie odbudowywać relację. A ponieważ to fantasy horror to potem jest pierdolnięcie. Całość zamyka się w nieszczególnie zbalansowanych 12 tysiącach słów i jest do przeczytania tu: https://www.uncannymagazine.com/article/signs-of-life/

środa, 5 lutego 2025

Zrzut #16

Szybko poleciał styczeń i nie za wiele udało się obejrzeć czy poczytać. Ale! Dzięki przyjaciółce po kilku dobrych latach przerwy coś tam zaczęłam bazgrać, nawet jeśli to jest malowanie po numerach, i zjadło mi to dobre kilkanaście wieczorów. Szansa, że wypchnie ono z tego bloga randomowe brain dumpy odnośnie rzeczy nie jest za wielka… chociaż konto na Deviancie też kilka lat temu zabiłam… Hm ;)

Cunk on Life
Netflix

Nowa Cunk to pełnometrażowa produkcja zrealizowana w kolaboracji BBC z Netflixem. Większy budżet widać. Philomena podróżuje po fancy lokacjach, jest mnóstwo aktorów, dopieszczone scenografie i efekty specjalne. Aż do poziomu rozrzutności, gdy piękne ujęcie zostaje wykorzystane w zaledwie jednym, kilkusekundowym ujęciu. Co do fabuły to kręci się ona wokół szeroko rozumianego sensu życia i dotyka wątków z filozofii, religii, metafizyki śmierci i mechaniki kwantowej. W 1h10min obskoczono absurdalnie szeroki przekrój tematów. Jest jeszcze kwestia konwencji samej Philomeny: cringe’owe wrzuty, offtopy, rozmowy z ekspertami, których Philomena próbuje zapędzić w róg absurdalnymi pytaniami i ciągami rozumowania. W dłuższym formacie zaczęła mnie nużyć. To coś jako pieski na reelsach. Chętnie obejrzę kilka pod rząd, ale godziny nad tym jednak nie będę siedzieć. Philomena fajnie się sprawdza w memach, krótkich filmikach i nawet półgodzinnych odcinkach serialu, gorzej w długim formacie.

Dom nad błękitnym morzem
TJ Klune

Ta książka to nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Rozkręca się powoli, dobre kilkadziesiąt stron, aby w tym samym tempie, ale za to konsekwentnie, budować atmosferę, pogłębiać postacie i prowadzić do kojącego finału z pozytywnym przesłaniem. Opowiada historię urzędnika z Wydziału Nadzoru nad Magicznymi Nieletnimi, który zostaje wysłany w delegację do pewnego bardzo nietypowego sierocińca. To literatura z nurtu fantastyki dla “young adult”. Dobre jest dobre a złe jest złe, oszczędza się nam moralnych dylematów i trudnych wyborów. Jest też rozbrajająca w swojej wierze, że jedna osoba z misją potrafi obalić zepsuty system. Natomiast wychodząc poza mój cynizm, to przyjemna do czytania powieść przygodowa oprószona sporą ilością fantastycznych motywów, zgrabnych żartów i ładnie pokazaną miłością homoseksualną i niebinarnością. Tak… bez agendy. Jako zwyczajne elementy tamtejszej codzienności …Czego sobie i wam życzę także w naszej ;)

sobota, 7 grudnia 2024

Zrzut #15

Ciemno, zimno i jakby się chciało więcej czasu spędzić na czytaniu pod kocykiem, ale równocześnie czas się skurczył do nanosekund i wciskam tylko pojedyncze litery między natłok wszystkiego. Wymęczyłam w takim rwanym trybie kilka rzeczy.

One Man’s Treasure
Sarah Pinsker in Uncanny Magazine

To krótkie opowiadanie dostępne jest na stronie wielokrotnie nagradzanego nagrodą Hugo magazynu Uncanny kręcącego się po szeroko rozumianej fantastyce. Rzecz dotyczy ekipy śmieciarzy w świecie umieszczonym mniej więcej w tym samym miejscu co my na osi czasu, za to z magią stanowiącą nieodłączny element codzienności. Zastanawialiście się kiedyś w jaki sposób bezpiecznie zutylizować kociołek z resztkami eliksiru albo kołowrotek do przędzenia z zamontowaną trującą igłą? Ja też nie.

Natomiast mimo catchy motywu opowiadanie mnie nie zaangażowało. Nie wiem czy to wina trybu konsumpcji — czytałam na kompie, gdzie mam otwarte zazwyczaj mnóstwo zakładek i ostatnio ciągły problem ze skupieniem na czymś uwagi — czy jakiejś iskry w nim jednak zabrakło. Bywa zabawne, ale nie aż tak, jest nawet coś w rodzaju morału, ale mnie nie przekonał, oraz kilka scenek które trochę budują świat, trochę dokładają się do obrazu finałowego plot twista, ale żadna z nich nie zapada w pamięć. Miałam wrażenie, że opowiadanie jest rozdarte między krótką formą, taką która ma mocny motyw przewodni i dowozi go bezkompromisowo, a średnią długością, gdzie jest więcej miejsca na budowanie niuansów i postaci. W ostatecznym rozrachunku: można spróbować, bo to może godzina czytania? O tu: https://www.uncannymagazine.com/article/one-mans-treasure/

Ślimak na zboczu
Arkadij Strugacki, Borys Strugacki

Pisałam już ostatnio, że męczę na raty zbiór opowiadań Strugackich i ostatnie z nich, Ślimak na zboczu, był już wymęczony dość literalnie. Opowiadanie to właściwie dwie, luźno ze sobą powiązane historie, przeplatające się w kolejnych rozdziałach.

Część o “Zarządzie” jest groteską urzędniczo-korporacyjną. Przerysowana biurokracja, absurdalne zadania pracowników, upijających się niemożebnymi ilościami kefiru, brak psychologicznej wiarygodność bohaterów, wreszcie postać Dyrektora, bardziej personifikacji niż człowieka. Natomiast część o “Lesie” to mroczna baśń o magicznym miejscu i prymitywnej społeczności, która w nim funkcjonuje. “Lasu” nie rozumie, ale umie sobie z nim poradzić, omijając toksyczne bagna, walcząc z “martwiakami” i odżywiając się “jadalną ziemią” albo jakimiś roślinami zaprawionymi kwasem. To co je łączy to, obok samej idei “Lasu”, to dwójka bohaterów, którzy próbują uciec, ale jedynie odkrywają przed sobą i nami kolejne matrioszki obu systemów. Jednak natłok nieracjonalnych zdarzeń na obu planach doprowadził do tego, że w pewnym momencie przestałam mieć poczucie, że rozumiem cokolwiek z tej historii, morfującej w ciąg niepowiązanych ze sobą scenek. Na dokładkę autorzy z premedytacją wprowadzili np. specyficzny język plemienia: to jest bardziej ciąg monologów i potoków myśli, niż komunikacja. Czytanie tych “zdań” długich na stronę przepalało mi zwoje. No i zabrakło mi “kontaktu” dwóch planów zdarzeń, skoro już dzieją się w zbliżonym miejscu i czasie.

To najmroczniejsza powieść w antologii, staczająca się w końcówce w głęboką dystopię. Na jej plus jest mocny finał, tylko szkoda, żeby tam dojść musiałam przedrzeć się przez 190 stron, niekoniecznie czując aby to było tego warte.

Buy Now! The Shopping Conspiracy
Netflix

A skoro już przy dyskomforcie jesteśmy, to tego dokumentu też się miło nie oglądało. Wrzucony niedawno na Netflixa rozbiera problem konsumpcji na kilku poziomach: kreowaniu potrzeb, optymalizacji procesu zakupowego aby droga od kaprysu do realizacji była jak najkrótsza, konsekwencji nieumiarkowania: globalnymu tonięciu w śmieciach, wszechobecnego i niezniszczalnego plastiku, wydobywaniu toksycznych materiałów z odpadów w krajach rozwijających… A to wszystko polane sosem kontroli informacji, greenwashingu i zaprogramowanej śmierci urządzeń. Każdy z tych tematów zasługiwałby na własny półtoragodzinny dokument, ale tutaj zostały podane w sugestywnej formie barwnego klipu generowanego przez sztuczną inteligencję. Jest kolorowo, mocno, szybko i głośno. Ostre cięcia, przebitki, migawki filmików z TikToka, pulsujący ekran. Momentami aż robiło się dla mnie za hałaśliwie. Na szczęście tempo spowalniało w czasie rozmów z licznymi ekspertami: byłych executives w tym biznesie kreowania i sprzedania czy osoby zajmujące się tematem śmieci w bardzo różnych obszarach. Jest tiktokerka grzebiąca w śmieciach sklepów “dużych marek”, założyciel firmy zajmującej się naprawą nienaprawialnego sprzętu czy aktywista tropiący co się dzieje z oddanym do “recyklingu” monitorem.

Nie było mi po tym wygodnie. Ścięłam mocno konsumpcję, niby nie kupuję dużo… ale przecież i tak tego dnia kupiłam warzywa w plastiku, butelkę Coli i wywaliłam do “elektrośmieci” parowar, w którym przez godzinę próbowałam wcześniej coś nieskutecznie ugotować. Niby fakty przedstawione w dokumencie znałam, ale zebrane w formie walącej jak pięść między oczy, także je poczułam. Jestem rozdarta, bo mam poczucie, że moje pieczołowite oddzielanie papierków od plastików w opakowaniach jogurtu gówno znaczy, póki nie pojawią się zmiany systemowe… ale mogę się przynajmniej wypisać z kupowania. No i mam po drodze do miasta sklepik z rzeczami na wagę, może w końcu tam jutro zajrzę.

Feel good in 15
Cracked

Książka, którą zdobyła dla mnie siostra na book swapie, znając moje mój wkręt w temat health & fitness! Joe Wicks w Polsce chyba się z niczym nie kojarzy, ale w UK to gigant z jakimiś milionami followersów na socjalach, kilkunastoma książkami, programem telewizyjnym i aplikacją. To co proponuje Joe to szybkie i efektywne … (tu wpisz cokolwiek) w 15 minut. I o tym w sumie jest ta książka: są posiłki, są treningi i są porady lifestylowo-wellbingowe, wszystkie zapakowane w tę formułę, że coś można zrobić w kwadrans co sprawi, że się zjemy odżywczy posiłek, poruszymy ciało i zadbamy o głowę. I chociaż tak, małe kroki robią różnice, nawyki się utrwalają tylko gdy są konsekwentnie robione (czyt. proste), no i lepiej spędzić chwilę na ugotowaniu makaronu z warzywami i fasolą z puszki niż zamawianie pizzy… to jestem w takim miejscu, że źle znoszę coachingowe komunikaty “zrób tylko 15 minut mindfulness”, “pisania dziennika”, “spaceru”. Przejrzałam to raz jeszcze i Joe unika kategorycznych stwierdzeń w swoich poradach, pisze o możliwej poprawie a nie leczeniu. To mi się chemia mózgu wysypała na tyle skutecznie, że nie wierzę w swoją sprawczość a na nastrój biorę tabletki.

No dobra, ale co do kontekstu. Przepisy wyglądają na szybkie i smaczne i mam ochotę niektóre spróbować. Większość pomysłów na śniadania, lunche i kolacje jest dobrze zbilansowana (biorąc za punkt odniesienia “zdrowy talerz”). Treningi wyglądają uczciwie. Wykorzystują proste, podstawowe ćwiczenia, które dowożą, poskładane w zestawy typu cardio, hiit, trening siłowy czy mobility. No i jest też miszmasz od 15 minut wcześniej w łóżku, przez 15 minut journalingu, po 15 minut umierania w zimnej wodzie. Nie żałuję, że dostałam tę książkę, ale sama to bym sobie tego nie kupiła ;)

sobota, 5 października 2024

Zrzut #14

Urlop! Miałam trzy tygodnie wolnego, wykorzystałam je głównie na szwędanie się po dwóch lubianych i jednym nowym miejscu, ale znalazło się dzięki temu także trochę więcej przestrzeni do czytania i oglądania 😊

Obok tego co poniżej opisałam, byłam w kinie na reżyserskiej wersji Czasu Apokalipsy (Apocalypse Now. Final Cut). Nie będę się rozpisywać bo to klasyczek, natomiast po latach wciąż robi piorunujące wrażenie. Film na nieco ponad trzy godziny przykuł mnie do ekranu, choć w siedzenie na dupie i oglądanie rzeczy jestem zdecydowanie słaba. A jeszcze długo po w uszach wibrował mi dźwięk śmigieł helikopterów, a przed oczami miałam sugestywne obrazy. Groza, ale jaka doskonała.

Tak działa mózg. Jak mądrze dbać o jego funkcjonowanie
dr Asia Podgórska

Na pierwszy rzut, najbardziej wymagająca z opisywanych pozycji. To nawet nie jest książka popularnonaukowa, ale podręcznik neurobiologii i neurochemii z obszernym fragmentem dotyczącym medycyny stylu życia. A że ze wszystkimi tymi obszarami moja relacja jest raczej luźna, to internalizacja tego, co się tutaj dzieje, nie przychodziła łatwo. Na początku autorka opisuje budowę mózgu, przybliża funkcjonowanie neuroprzekaźników. Po pierwsze: jej wiedza w temacie jest obszerna i dobrze ustrukturyzowana, po drugie jednak: zabrakło grafik, które by pomogły wytłumaczyć te solidne dwieście stron biologii i chemii. Druga część książki jest tytułowym dbaniem o mózg i tutaj i język robi się lżejszy, a temat łatwiej strawny. W jaki sposób używki, sen, dieta czy ruch wpływają na jego sprawność? Doktor wykorzysta to co opisała wcześniej do przybliżenia mechanizmów stojących za neurodegeneracją, obszerne fragmenty poświęcając Alzheimerowi i zaburzeniom depresyjnym. Odnalazłam się w tym i kilka głupot nie zrobiłam bo powstrzymała mnie troska o mój mózg. Trochę też więcej mam teraz dla siebie wyrozumiałości, bo czasem te głupoty to nie mój stoicki rozum, ale miotająca mną chemiczna zupa.

Książkę z uwagi na temat wg mnie zdecydowanie warto przeczytać a jej “take away” są do zastosowania na już. Natomiast potrzebowałaby agresywniejszej redakcji, która by ten ocean faktów objęła narracją. Widać też było, że niektóre fragmenty były przesuwane, ale już nie zadbano o prawidłowe zaadresowanie odnośników (np. pada “wspomniane już astrocyty”, choć komórki glejowe są wprowadzone kilkadziesiąt stron dalej), zdarzały się akapity z umykającym logicznym sensem, bo jakby zabrakło zdania pomiędzy albo wepchnięto jakieś inne. Dr ex-Podgórska (teraz już Wojsiat) ma już zakontraktowaną drugą książkę i sięgnę po nią, natomiast mam nadzieję, że wydawnictwo rzuci więcej kasy w post-produkcję.

Miliard lat przed końcem świata
Arkadij Strugacki, Borys Strugacki

Męczę niezmiennie w każdy wyjazd kolejne pozycje z antologii braci Strugackich, tym razem w 3 dni pożerając to nieco dłuższe opowiadanie. Miliard lat… to kameralna historia, akcja rozgrywa się w dwóch mieszkaniach, w przeciągu jakichś, hehehe, 3 dni. Ciężko mi nawet powiedzieć aby to było science-fiction, bo element fantastyczny jest tu jedynie subtelnie zarysowany, skręcając bardziej w stronę absurdu rodem z Procesu Kafki niż pełnoprawnej fantastyki do jakiej u braci przywykłam.

Mamy grupę naukowców, którym przytrafia się seria niecodziennych sytuacji. W tle jest jeszcze radziecka Rosja i smaczki rodem z PRLu, okraszone ciętym dowcipem, a jakby tego było mało, główny bohater zajmuje się matematyką! Wpadłam w tę historię jak śliwka w kompot. Potem jednak było gorzej, bo solidna ⅓ treści to dywagacje próbujące wytłumaczyć wcześniejsze wydarzenia. Pali się papierosy, pije i gada gada gada… I gdy wydawało się, że już nic tej historii nie uratuje, pojawiła się ciekawa damska postać i wreszcie mocne zakończenie. Podsumowując, nierówna rzecz i raczej do pominięcia na rzecz dużo lepszych Piknik na skraju drogi i Poniedziałek zaczyna się w sobotę.

U-Boot
Jean-Yves Delitte

Ten komiks był prezentem dla pewnego fana U-Botów, ale tak wyszło, że i ja miałam okazję go przeczytać. To typ opowieści, którego raczej unikam: oparta na prawdziwych wydarzeniach ekstrapolacja w alternatywną rzeczywistość (chociaż taki Lód… hm…). Tutaj mamy snapshop z losów jednej hitlerowskiej łodzi podwodnej, będącą “zwornikiem sklepienia” dla kilkunastu różnych historii. Autor skacze między miejscami i czasami, nierzadko na sąsiednich stronach. Rozkręca się to to jak rasowy geist movie, aby po 2 (z 4) zeszytów wątki zaczęły ładnie składać się do kupy… I wtedy mamy wprowadzonych kolejnych bohaterów, kolejne plot twisty, aż do okrutnie najebanego akcją finału, gdzie wiarę poszłam i zawiesiłam na kołku w korytarzu. Wygląda to trochę tak jakby zeszytów miało być 6 i trzeba było dopychać kolanem, albo w szale piętrzenia kolejnych poziomów intrygi autor się zapędził i nie umiał ładnie wybrnąć.

Komiks to “klasyczna francuska szkoła”, aczkolwiek na zauważenie zasługuje pietyzm w malowaniu statków, wodnych i powietrznych. Wspomniany już fan był w stanie nazwać modele występujących tam samolotów, a na łodzi podwodnej kolejne ujęcia były spójne przestrzennie (np. obok drzwi zawsze była konkretna wajcha, a kokpit miał te same wajchy… takie tam zwyrolskie zabawy). Całość to dzieło z klasy: “No, można przeczytać”.

People Watching
Cracked

Mam skrzywienie w stronę treści, które początkowo wyglądają na zabawne, aby zacząć w trakcie ryć ci głowę, kończąc w kompletnie nieoczekiwanym miejscu i zostawiając z poczuciem dyskomfortu. Tak, to o tobie też, John Oliver’s Last Week Tonight. W każdym razie, w tę kategorię spokojnie mogę wrzucić opisywane jakiś czas temu Subnormality, ale też inny projekt Winstona Rowntree, czyli People Watching. To serial animowany zrealizowany z portalem Cracked, dostępny z całości na YouTube. Fabularnie to 2 sezony po 10 odcinków, każdy po ~10 minut. Natomiast, mimo “szybkiego” formatu, to tak bardzo nie jest to do zbinge’owania. Po każdym odcinku potrzebowałam zrobić pauzę.

Będzie o depresji, niedostosowaniu społecznym, zagubieniu. Bywa mrocznie, choć są też odcinki nostalgiczne, zostawiające nas z pozytywnym przesłaniem i dające nadzieję, że mimo całego gówna, kiedyś będzie ok. Bohaterowie wypluwają z siebie ściany tekstu tworząc rozgorączkowaną narrację, wciągając nas w spiralę swoich myśli. I jeśli są progi wejście do tego serialu to język jest zdecydowanie jednym z nich. Już w Subnormality WR odjeżdżał leksykalnie, a tutaj jest to samo ale wypowiadane z tempem karabinu maszynowego. Włączyłam napisy. Po polsku. Kurczę, to takie wyświechtane hasło, ale ciężko przejść obok People Watching obojętnie. Mocna, dobra rzecz.

piątek, 23 sierpnia 2024

Zrzut #13

Jakoś taki kulturalny nie za udany okres. Ograłam parę krótkich gier z jednej serii, pooglądałam ciekawe zdjęcia. Pogoda raczej wypędza na zewnątrz niż sprzyja siedzeniu w mieszkaniu i robieniu rzeczy plus minus na siedząco.

W tle ponadto doczytuję ostatnie odcinki Subnormality, które w ostatnich opublikowanych komiksach mocno przesunęło nastrój na morowo-refleksyjny, jakieś stare numery Women’s Health, niezłej gazety o fitnessie, zdrowym stylu życia etc. którą pogrzebano z 1.5 roku temu. Nie szkodzi, backlog starczy mi na jeszcze kilka lat czytania… Choć do tych starych treści dziwnie się wraca momentami, czuć drogę jaką przeszedł fitness światek. Numer z 2018 roku z planem na “bikini body” zakładającym ileś tam treningów w tygodniu, dietę 1500 kcal i zabiegi antycellulitowe. Jak się robi bikini body w 2024? Bierze się body i zakłada bikini. Cieszy mnie, że powstaje taki content jak ten od Karoliny Czak albo Bena Carpentera.

Dobra, do rzeczy.

Samorost 1, 2, 3
Amanita Design

O Botanicule już swego czasu pisałam, Machinarium ograłam ale jakoś przemknęło bez tekstu. A te dwie, jak i kolejne 3 o których chcę napisać wyszły z tego samego czeskiego studia indie, wspaniałego Amanita Design. I już czekają na swoją kolej następne pozycje z ich repertuaru.

Samorosty to 3 gry, z których pierwsza była w ogóle pierwszą opublikowaną grą studia, w 2003 roku, a Samorost 3 został wydany przed 8 laty. Wszystkie łączy postać bohatera: małego gnoma mieszkającego na asteroidzie, który zostaje zmuszony do opuszczenia swojej przytulnej latarni. O ile destynacje oraz sam cel podróży są rozmaite, tak nie zmienia się, że to śliczna point and clickowa przygodówka z malowanymi tłami, klimatyczną muzyką i mnóstwem zróżnicowanych zagadek. Te ostatnie są o różnym poziomie trudności i “intuicyjności”. Jednak generalnie, kolejne części są coraz trudniejsze. Na szczęście w trzeciej udostępniono możliwość uzyskania hinta do rozwiązania, inaczej skończyłoby się na szukaniu w internecie. Kurde, nie odtworzę zapisu nutowego usłyszanej melodii, jestem do tego kognitywnie niezdolna. Gry są, jak już zapowiedziałam, króciutkie. Pierwsza część to kwestia 2, może 3 godzin, dwójka jest do zrobienia w 2-3 wieczory. Trzecia zajmuje już nieco więcej czasu, ale to wciąż kilka dni niespiesznego grania. Wszystkie mocno polecam, są dostępne na Steamie w okresowo bardzo okazyjnych cenach, a “jedynka” nawet za friko na stronie studia.


Zofia Rydet, Zapis socjologiczny 1978–1990

To w sumie follow-up po Dziejach polskiej wsi, o których pisałam ostatnio. Otóż jednym z artykułów w tamtym wydawnictwie było kilka zdjęć Zofii Rydet opatrzonych krótkim komentarzem. I tak się składa, że jej fotografię są dostępne online.

Cykl zdjęć Zapis socjologiczny miał sportretować człowieka w jego domu ale udało się przy okazji coś innego - uchwycić zmiany zachodzące na polskiej wsi. Miejsc i ludzi jest sporo, ale dla mnie najciekawsze były właśnie te wnętrza: wiejskie chaty, tradycyjnie podzielone na białą i czarną izbę, przedzielone sienią. Piec opalany drewnem lub węglem w rogu, wokół niego łóżka ze spiętrzonymi poduszkami i pierzynami. Drewniane domy, wybielone starannie od wewnątrz, z klepiskiem przykrytym dywanem, makatami i świętymi obrazkami na ścianach. A także, co mnie uderzyło, z praktycznym brakiem książek. Zofia Rydet sadzała swoich bohaterów na tle najciekawszej ściany i szerokokątnym obiektywem uchwycała większość wnętrza. Rejestrowała tych negatywów tysiące, spiesząc się złapać świat, który na jej oczach zanikał. Cykli w ramach Zapisu jest kilka: są też same domy, kobiety w progach, portrety w miejscach pracy, różne społeczne wydarzenia jak wizyta JPII itp. Ale jednak chaty! Z herbatą i nutką melancholii przeglądałam sobie tak odległy od mojego a przecież bliski świat.