niedziela, 9 lipca 2023

Zrzut #4

Czerwiec poleciał jak z bicza strzelił, a tu przecież co nieco poczytałam i obejrzałam.

Małgorzata Majewska — Przepis na bieganie

Każdy biegacz ma swoją historię, nie każdy jednak musi pisać o tym książkę. A tutaj autorka postanowiła opisać swoje doświadczenie z truchtaniem, dorzucając do tego informacje żywieniowe oraz przepisy na posiłki dla biegaczy. Z każdym z tych elementów mam przy tym problem - jej perspektywa jest… jej. Gdzieś na poziomie wartości widzianej w bieganiu się z nią zgadzam, natomiast nie wzbogaca to w żaden sposób “funkcjonalnego” aspektu mojego biegania. Część żywieniowa to rzeczy do wygrzebania w minutę w internecie przeplatane z szamańskimi wynurzeniami. Kawa zakwasza organizm (ale tylko gorzka, ta wg kuchni pięciu przemian już jest ok), ochota na słodycze ma coś wspólnego z zaburzoną pracą śledziony, istnieją “zdrowe” tłuszcze nasycone (to z cielęciny albo najwyraźniej masła, którego autorka używa na kostki) a zmodyfikowane genetycznie znaczy źle, bo nienaturalne. Spoiler alert — żadna z tych informacji nie jest faktem. Bzdur jest dużo, na tyle, że zasłaniają wartość pozostałych informacji. No i wreszcie przepisy oscylujące na skali od “no, ok” do “em, co?”. Bywa tłusto, mało odżywczo i sycąco, nie zawsze też zgodnie z “best practice” odnośnie na przykład żywienia okołotreningowego. Autorka nie jest dietetyczką, gładko wpada w pułapkę fałszywej kompetencji, rekomendując to i tylko to, co się u niej sprawdziło.

Zaczęłam czytać tę książkę, było nieźle, ale szybko ścieżka czytacza okazała się być drogą przez grzęzawisko tężejącego bełkotu. Jeśli chodzi o zdrowe odżywianie to polecę raczej Jedz normalnie Arka Matrasa, napiszę o niej może następnym razem. A ultymatywnym źródłem pysznych i zdrowych przepisów jest Monika Ciesielska (dr Lifestyle, Diety z marketów) i Viola Orban (Okiem Dietetyka).


Arkadij Strugacki, Borys Strugacki — Poniedziałek zaczyna się w sobotę

Pozycja kompletnie inna od poprzedniej, nieślubne dziecko Stalkera i Mistrza i Małgorzaty. Po pierwszym rodzicu odziedziczyła rzeczywistość miasteczka gdzieś na zapomnianej radzieckiej północy, burdel sowieckiej administracji oraz komunistyczną nowomowę. Po drugim — satyrę na wspomniany już ustrój, gry słów i żarty sytuacyjne, upajające stężenie absurdu w powietrzu oraz czerpanie referencji z rosyjskich bajek. To przy tym jednak wciąż bardziej fantastyka naukowa niż realizm magiczny, bo magia jest tu traktowana w należytą metodzie naukowej skrupulatnością przez pracowników szanującego się INBADCZAM-u (Instytutu Badań Czarów i Magii). Perypetie naukowców obserwujemy oczami Aleksandra Iwanowicza Priwałowa, świeżo zatrudnionego programisty w tamtejszym centrum obliczeniowym, dopiero poznającego nowe miejsce pracy i prowadzącego czytelnika z sobą. Czytało mi się to nieco dłuższe opowiadanie doskonale, jako lekką i przyjemną lekturę w czasie urlopu, choć znam człowieka, który przy tym poczuciu humoru wysiadał. Tekst został też napisany w 1965 i momentami trąci myszką. Dla mnie to zaklasyfikowało go jako retro-urokliwy, ale widziałam opinie, że upadek Związku Radzieckiego odebrał satyrze pazur. Polecam, choć na własną odpowiedzialność.


Asteroid City, reż. Wes Anderson

Oglądałam Kuriera Francuskiego oraz Grand Budapest Hotel, obie te pozycje były doskonałe, więc i na nowy film Andersona ostrzyłam sobie zęby. Nie wszedł jednak tak dobrze — wydał się przestylizowany z trzema planami, akcją pociętą na sceny i akty, zmanierowanym aktorstwem, pastelową postprodukcją. Sama historia jest z przy tym z tych prostszych. Oto do małego miasteczka gdzieś na pustyni zjeżdża się uzdolniona młodzież z rodzinami aby odebrać wyróżnienia w konkursie Junior Stargazer. To oczywiście zbiorowisko charakterystycznych indywiduów, które gdy zostanie zamknięte w miejscowości po kontakcie z obcymi, rozwija spektrum osobliwych interakcji. I to te są mocną stroną filmu. Anderson zaangażował plejadę znanych i dobrych aktorów, zderzył ich chłodną grę z purnonsensowymi dialogami i sytuacjami, wrzucił w surrealistyczną rzeczywistość tytułowego Asteroid City. Nie zabrakło przy tym dramatyzmu, konfrontacji ze smutkiem i oswajania żałoby, które nadają narracji głębsze znaczenie. Czemu jest więc tak przeciętnie skoro jest tak dobrze? Przekalkulowane dialogi się przeciągały, w niuansach planów się gubiłam, a ilość gwiazd i konieczność zapewnienia im wszystkim czasu ekranowego tworzyła na ekranie biały szum. W znanych mi utworach Andersona dominowała forma, w Asteroid City forma przerosła treść.

Pst. Jest tam przy tym postać, która skradła moje serce i każde jej wejście na ekran wiązało się z piskiem radości. Właściwie to trzy osoby w jednej postaci, a mowa o siostrach trojaczkach, którym bliżej do małych wiedź niż księżniczek. Doskonałe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz