
Każdy biegacz ma swoją historię, nie każdy jednak musi pisać o tym książkę. A tutaj autorka postanowiła opisać swoje doświadczenie z truchtaniem, dorzucając do tego informacje żywieniowe oraz przepisy na posiłki dla biegaczy. Z każdym z tych elementów mam przy tym problem - jej perspektywa jest… jej. Gdzieś na poziomie wartości widzianej w bieganiu się z nią zgadzam, natomiast nie wzbogaca to w żaden sposób “funkcjonalnego” aspektu mojego biegania. Część żywieniowa to rzeczy do wygrzebania w minutę w internecie przeplatane z szamańskimi wynurzeniami. Kawa zakwasza organizm (ale tylko gorzka, ta wg kuchni pięciu przemian już jest ok), ochota na słodycze ma coś wspólnego z zaburzoną pracą śledziony, istnieją “zdrowe” tłuszcze nasycone (to z cielęciny albo najwyraźniej masła, którego autorka używa na kostki) a zmodyfikowane genetycznie znaczy źle, bo nienaturalne. Spoiler alert — żadna z tych informacji nie jest faktem. Bzdur jest dużo, na tyle, że zasłaniają wartość pozostałych informacji. No i wreszcie przepisy oscylujące na skali od “no, ok” do “em, co?”. Bywa tłusto, mało odżywczo i sycąco, nie zawsze też zgodnie z “best practice” odnośnie na przykład żywienia okołotreningowego. Autorka nie jest dietetyczką, gładko wpada w pułapkę fałszywej kompetencji, rekomendując to i tylko to, co się u niej sprawdziło.
Zaczęłam czytać tę książkę, było nieźle, ale szybko ścieżka czytacza okazała się być drogą przez grzęzawisko tężejącego bełkotu. Jeśli chodzi o zdrowe odżywianie to polecę raczej Jedz normalnie Arka Matrasa, napiszę o niej może następnym razem. A ultymatywnym źródłem pysznych i zdrowych przepisów jest Monika Ciesielska (dr Lifestyle, Diety z marketów) i Viola Orban (Okiem Dietetyka).

Pozycja kompletnie inna od poprzedniej, nieślubne dziecko Stalkera i Mistrza i Małgorzaty. Po pierwszym rodzicu odziedziczyła rzeczywistość miasteczka gdzieś na zapomnianej radzieckiej północy, burdel sowieckiej administracji oraz komunistyczną nowomowę. Po drugim — satyrę na wspomniany już ustrój, gry słów i żarty sytuacyjne, upajające stężenie absurdu w powietrzu oraz czerpanie referencji z rosyjskich bajek. To przy tym jednak wciąż bardziej fantastyka naukowa niż realizm magiczny, bo magia jest tu traktowana w należytą metodzie naukowej skrupulatnością przez pracowników szanującego się INBADCZAM-u (Instytutu Badań Czarów i Magii). Perypetie naukowców obserwujemy oczami Aleksandra Iwanowicza Priwałowa, świeżo zatrudnionego programisty w tamtejszym centrum obliczeniowym, dopiero poznającego nowe miejsce pracy i prowadzącego czytelnika z sobą. Czytało mi się to nieco dłuższe opowiadanie doskonale, jako lekką i przyjemną lekturę w czasie urlopu, choć znam człowieka, który przy tym poczuciu humoru wysiadał. Tekst został też napisany w 1965 i momentami trąci myszką. Dla mnie to zaklasyfikowało go jako retro-urokliwy, ale widziałam opinie, że upadek Związku Radzieckiego odebrał satyrze pazur. Polecam, choć na własną odpowiedzialność.

Oglądałam Kuriera Francuskiego oraz Grand Budapest Hotel, obie te pozycje były doskonałe, więc i na nowy film Andersona ostrzyłam sobie zęby. Nie wszedł jednak tak dobrze — wydał się przestylizowany z trzema planami, akcją pociętą na sceny i akty, zmanierowanym aktorstwem, pastelową postprodukcją. Sama historia jest z przy tym z tych prostszych. Oto do małego miasteczka gdzieś na pustyni zjeżdża się uzdolniona młodzież z rodzinami aby odebrać wyróżnienia w konkursie Junior Stargazer. To oczywiście zbiorowisko charakterystycznych indywiduów, które gdy zostanie zamknięte w miejscowości po kontakcie z obcymi, rozwija spektrum osobliwych interakcji. I to te są mocną stroną filmu. Anderson zaangażował plejadę znanych i dobrych aktorów, zderzył ich chłodną grę z purnonsensowymi dialogami i sytuacjami, wrzucił w surrealistyczną rzeczywistość tytułowego Asteroid City. Nie zabrakło przy tym dramatyzmu, konfrontacji ze smutkiem i oswajania żałoby, które nadają narracji głębsze znaczenie. Czemu jest więc tak przeciętnie skoro jest tak dobrze? Przekalkulowane dialogi się przeciągały, w niuansach planów się gubiłam, a ilość gwiazd i konieczność zapewnienia im wszystkim czasu ekranowego tworzyła na ekranie biały szum. W znanych mi utworach Andersona dominowała forma, w Asteroid City forma przerosła treść.
Pst. Jest tam przy tym postać, która skradła moje serce i każde jej wejście na ekran wiązało się z piskiem radości. Właściwie to trzy osoby w jednej postaci, a mowa o siostrach trojaczkach, którym bliżej do małych wiedź niż księżniczek. Doskonałe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz