czwartek, 22 października 2015

You’re alone on Mars. Deal with it

Pamiętam jazz i blues w kosmosie (Cowboy Bebop!), ale ostatnio przestrzeń rozbrzmiewa disco (Guardians of the Galaxy). I choć grany prze Matta Damona bohater nazywa to najgorszą ścieżką dźwiękową w kosmosie… jednak prucie przez pustynne równiny czerwonej planety w rytm szlagierów z lat 80. ma swój nieodparty urok. Do tego stopnia, że kiedy w dramatycznej sekwencji zaczyna lecieć muzyka w odpowiedniej groźnej konwencji… drapie niekomfortowy patetyzm. Radosna, niefrasobliwe dźwięki tak dobrze wpasowują się w równie optymistyczne przesłanie filmu! Bo wszelkie przeciwności da się pokonać, bo co nas nie zabije to nas wzmocni, bo przyjaciel poda pomocną dłoń a na końcu wszystko będzie dobrze… Zaradnością, sprytem, inteligencją, jeśli tylko wstaniemy i podejmiemy wyzwanie, pokonamy każdą przeszkodę. No dobra, musimy jeszcze umieć zrobić wodę z paliwa wodorowego, kiełkować ziemniaki na gnojówce i liczyć w systemie szesnastkowym, ale w końcu, cytując Ghost in the Shell, „sieć jest rozległa”. Marsjanin jakoś wpisał się w moją potrzebę obejrzenia czegoś pozytywnego, ot tak podnoszącego na duchu bez grama nadęcia.

To aż niewiarygodne, że oto porzucony na Marsie botanik (bardzo „przygodowa” profesja) nie padnie pod gradem ciosów. W trakcie gwałtownej burzy piaskowej traci kontakt z resztą załogi, wskaźniki kombinezonu przekażą błędnie komunikat o jego śmierci i w efekcie statek odleci w kierunku Ziemi bez niego. Najbliższy transport już za 4 lata, nie ma się w końcu co załamywać! Superbohaterska wytrwałość, totalny dystans do sytuacji i nieustanne żarty są tak odległe od tego co przeżywała porzucona w kosmosie Sandra Bullock w Grawitacji. Choć obydwa te obrazy fabułę oplatają wokół losów rozbitków w kosmosie – przekaz jest totalnie inny. Tam było studium kryzysu, psychoanalityczna wędrówka do koszmaru we własnej głowie, tu odpalamy przenośny reaktor nuklearny i dodajemy gazu. Tragizm został wzięty w cudzysłów, choć napięcie udaje się utrzymać od początku do końca.

Nie ma co liczyć na scenariuszowy majstersztyk. Co się ma zjebać, się zjebie, zagadką pozostaje jedynie w którym momencie i w jaki sposób. Reakcje postaci drugo i trzecioplanowych są przewidywalne, choć porządnie zrealizowane. W kilku miejscach fabularne twisty zaskoczą, podkręcając temperaturę widowiska… ale najważniejsze w tych całych ponad dwóch godzinach wydaje się takie ogólnie pozytywistyczne przesłanie o potędze ludzkiego umysłu i woli. Więc mimo całego generalnego wpierdolu jaki mam ostatnimi czasy, biorę głęboki oddech, włączam Abbę… I’ll deal with it.

2 komentarze:

  1. Na film ostatecznie się nie wybrałem, ale za to mogę z czystym sumieniem polecić książkę. Kapitalna! :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oki, dorzucam do listy do przeczytania :) Dzięki!

      Usuń