
To aż niewiarygodne, że oto porzucony na Marsie botanik (bardzo „przygodowa” profesja) nie padnie pod gradem ciosów. W trakcie gwałtownej burzy piaskowej traci kontakt z resztą załogi, wskaźniki kombinezonu przekażą błędnie komunikat o jego śmierci i w efekcie statek odleci w kierunku Ziemi bez niego. Najbliższy transport już za 4 lata, nie ma się w końcu co załamywać! Superbohaterska wytrwałość, totalny dystans do sytuacji i nieustanne żarty są tak odległe od tego co przeżywała porzucona w kosmosie Sandra Bullock w Grawitacji. Choć obydwa te obrazy fabułę oplatają wokół losów rozbitków w kosmosie – przekaz jest totalnie inny. Tam było studium kryzysu, psychoanalityczna wędrówka do koszmaru we własnej głowie, tu odpalamy przenośny reaktor nuklearny i dodajemy gazu. Tragizm został wzięty w cudzysłów, choć napięcie udaje się utrzymać od początku do końca.
Nie ma co liczyć na scenariuszowy majstersztyk. Co się ma zjebać, się zjebie, zagadką pozostaje jedynie w którym momencie i w jaki sposób. Reakcje postaci drugo i trzecioplanowych są przewidywalne, choć porządnie zrealizowane. W kilku miejscach fabularne twisty zaskoczą, podkręcając temperaturę widowiska… ale najważniejsze w tych całych ponad dwóch godzinach wydaje się takie ogólnie pozytywistyczne przesłanie o potędze ludzkiego umysłu i woli. Więc mimo całego generalnego wpierdolu jaki mam ostatnimi czasy, biorę głęboki oddech, włączam Abbę… I’ll deal with it.

Na film ostatecznie się nie wybrałem, ale za to mogę z czystym sumieniem polecić książkę. Kapitalna! :-)
OdpowiedzUsuńOki, dorzucam do listy do przeczytania :) Dzięki!
Usuń