
Pierwsza scena, Max wsiada do wozu, naciska pedał gazu. Chrzęst kół, syk wiatru, dominujący ciszę wokół warkot zjechanego silnika. I tak już będzie przez cały film, rozpisany na jeden długi pościg. Akcja nie zwolni tempa ani na minutę, w szalonej gonitwie przez piach, pod kolejnymi, wciąż kolejnymi, pretekstami aby kontynuować tę wariacką podróż. Historia nie znajdzie miejsca w kanonie scenopisarstwa, ale totalnie nie o to chodzi. To świat przedstawiony kopie tyłek, a tempo zostawia wszelkie wątpliwości daleko za kolumną wozów wściekle prujących przez zdewastowany wojną nuklearną krajobraz. Ten film jest dokładnie tym, co sugeruje tytuł.
Najważniejsze są dwa pojazdy. Drugi – za którego kierownicą siedzi Max grany przez Toma Hardy’ego. Przez większość czasu bardziej charczącego niż wypowiadającego rozbudowane kwestie. Prześladowanego demonami przeszłości, samotnego mściciela. I pierwszy, nie pomyliłam kolejności, nad którym władzę absolutną sprawuje Furiosa. Rozpędzona pancerna… ciężarówka?… z wrażliwym ładunkiem. Kolejny Mad Max płonie adrenaliną, warczy testosteronem, a jednak jest bardzo feministyczny. Kobiety są tutaj silne, niezależne, nie tracąc przy tym nic ze swojej kobiecości. Nazywana „Cesarzową” Furiosa, rewelacyjnie zinterpretowana przez Charlize Therion, nadaje ton filmowi, dominuje niemrawego Maxa. Jest piękna, siłą swojego charakteru, temperamentem, a nie seksualną podmiotowością. Ona uratuje Maxa, a on w zamiast uratuje Ją i jej marzenia, przy okazji dopełniając swojego odkupienia.
Jeśli jest cokolwiek w tej konwencji, co uważaliście za zbyt odjechane, aby to wrzucić do amerykańskie filmu (patrz: PEGI), pewnie was to rozjedzie na drodze gniewu. Bezpośrednia transfuzja krwi – jest, facet podwieszony na łańcuchach, grający heavy metal na gitarze-miotaczu ognia – jest, picie kobiecego mleka (sic!) – jest. Mamy też gorąco dnia i przenikliwe zimno mocy. Mocy pragnienie, kastę uprzywilejowanych, zmysłowe Matki, zdehumanizowanych, szalonych Reapersów. A to wszystko przy akompaniamencie wkurzonej, głośnej muzyki, oprawione w rewelacyjną wizualną formę. Zakurzone kadry, mocne, konstrukcyjne ujęcia, potężna dynamika scen, ale też scenografia, charakteryzacja, te wszystkie stroje, samochody i motocykle, Cytadela… Dawno nie widziałam obrazów, które zrobiły na mnie tak potężne wrażenie, tak mocno wryły się w te leniwe zwoje. Czy film ma słabe punkty? Jasne. Repearsi nie wszystkich przekonali, wychodząc bardziej „miękko” w ostatecznym rozrachunku niż mogli. Retrospekcje, mary Maxa momentami trącą sentymentalizmem, tak mocno odczuwalnym przez stanie w opozycji do prostolinijnej brutalności reszty obrazu. A jednak z kina wychodziłam zachłyśnięta tą wizją, a pierwszy komunikat po seansie przyjął postać esencjonalnego „O kurwa…”. Mocno dobry kawałek filmu.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz