
Zwłaszcza, że zamiast bycia świadkami poszukiwań zaginionej, jak w porządnej klasycznej crime story, obserwujemy medialną walką między bohaterami. Na ich niejednoznaczność, nakłada się medialna gra, w której ważniejsza od faktów jest kreacja. Manipulując widzami, autorzy równocześnie wystawiają gorzką cenzurkę współczesności. Podszyta cierpką ironią historia pokazuje drapieżny i konsumpcyjny charakter masowych środków przekazu, ale i naszą żądzę igrzysk.
Miejscem akcji wydaje się senne prowincjonalne miasteczko. Mogłoby być jak w reklamowym prospekcie, z równo przystrzyżonymi trawnikami, jednostajną jednorodzinną zabudową, SUV-ami na wyłożonych kostką podjazdach i dziećmi biegającymi za piłką po ciągnącej się po horyzont asfaltowej drodze. Ale zamiast tego, jest… zimno. Wrażenie nieprzyjaznego otoczenia tworzy złożona z industrialnych nut muzyka duetu Reznor/Ross. Chłodną tonację podkreślają dodatkowo minimalistyczne ujęcia Jeffa Cronenwetha, tworząc niezłe tło pod kolejną warstwę: opowieść o małżeństwie jako o sadomasochistycznej symbiozie.
Dzięki reżyserskiej sprawności, cała ta gmatwanina jest spójna. Pozostaje pytanie, na ile przekonująca. Jeśli dasz się wciągnąć w grę, pozwolisz sobie na płynięcie nurtem rzeki podrzucanych ci scen, z obserwacji otoczenia wynika, że bardzo. Zbudowałam jednak dystans między sobą i obrazem, i nie porwał mnie bieg zdarzeń. Doceniając technikę, niewiele znalazłam w Zaginionej dziewczynie przejmującej atmosfery Siedem czy Podziemnego kręgu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz