wtorek, 23 września 2014

Mroczne materie

Human beings can't see anything without wanting to destroy it, Lyra.
That's original sin. And I'm going to destroy it. Death is going to die.’


Pullman mógł napisać taką dobrą powieść dla young adults, a tymczasem wszystko zepsuł. Zamiast lekko i przyjemnie, z dramatycznymi kontrapunktami, stworzył historię, w której bohaterowie cierpią, bywają okrutni, nie ma prostych odpowiedzi i wyborów bez ponoszenia kosztów. Mrocznym Materiom, choć kierowanym do młodego odbiorcy, daleko od infantylizowania czytelnika. Temat został potraktowany z pełną powagą, a wybrany został z puli tych ambitniejszych. Dyskusja, co jest ludzkim „pierworodnym grzechem”, to dopiero punkt wyjścia, bo sercem trylogii jest manifest niezależnego, nieskrępowanego myślenia. W pierwszym odczuciu antyreligijna w wymowie powieść – głównymi opozycjonistami bohaterów są Authority, dość parszywa z charakteru istotna pełniąca funkcję boga i dążąca do władzy absolutnej nad wszystkimi światami, oraz Magisterium, jej autorytarny kościół na Ziemi – w większym stopniu niż krytykuje samą wiarę, staje w opozycji do zadowalania się prostymi rozwiązaniami, komfortu rezygnacji z samodzielnego myślenia. Wolna wola jest wartością nadrzędną, traktowaną przez wrogów jako herezja i tępiona z pełną surowością. W telegraficznym skrócie? Argumenty o obrazoburczości Harry’ego Pottera po Mrocznych Materiach wydadzą wam się co najmniej tak od czapy jak teorie dotyczące kręgów w zbożu.

Osadzona w fantastycznym uniwersum trylogia ma całkiem nie fantastyczne konotacje, bo jej intelektualne zapędy stawiają ją bliżej Frankenteina niż powieści magicznych z wrotami do odległych uniwersów upchanymi w szafie. Już na wstępie dowiadujemy się, że „there seem to be sound mathematical arguments for this other-world theory” i to założenie jest konsekwentnie realizowane. Multiuniwersum zostaje wytłumaczone na gruncie brzmiących całkiem wiarygodnie teorii z czarującym retro sznytem. Świat głównej bohaterki, Lyry Belacqua, przypomina nasz, ale… fizycy są „filozofami praktycznymi”, uniwersytetowi bliżej mu do Hogwardu niż Sorbony, para wygrywa z elektrycznością i całość sprawia wrażenie XIX wieku z nieco pokręconą technologią. Pulmann stworzył świat, który jest równocześnie zrozumiały, jak i ekscytujący dzięki wprowadzeniu paru różnic. I najbardziej tajemniczej z nich, dajmonów.

Ile jest rzeczy, których nigdy nie chciałbyś o sobie powiedzieć innym? Jak bardzo oszukujesz, strojąc się nie do końca w swoje piórka? Dajmon to twój zwierzęcy towarzysz. Wróć, dajmon to ty. Sam rdzeń twojej istoty, zantropomorfizowany, jawny dla każdego kogo spotykasz. Wyraża twoją naturę, gdy się boisz drży, gdy się cieszysz, zamacha ogonem albo zachęcajo zamruczy. Mówi ludzkim głosem, ale komunikacja między wami nie jest niezbędna, właściwie to rozumiecie się intuicyjnie. W końcu, jesteście jedną osobą. Można dajmona interpretować jako duszę, ale jest też druga metoda – rozumienie go jako jungowskie „id”. Mroczne Materie w dużym stopniu korzystają z teorii osobowości Junga, niuansując relacje między bohaterami. Wiele też tutaj gry na nutach dukajowej „formy”, siły ego. Dodajcie do tego postacie realizujące aspekty animy i animusa a poczujecie, że tych puzzli nawet jak na takiej objętości literaturę jest już sporo.

A przecież wciąż jeszcze nie zamknęliśmy listy. Jeszcze nie wspomniałam, że o ile drugoplanowe postacie pisarz chętnie wbija w archetypy, to w przypadku głównych bohaterów konsekwentnie łamie konwencję, narzucając im niejednoznaczne role. Lyra jest patologicznym kłamcą, jej główna przeciwniczka to kochająca ją autentyczną miłością matka, a za sojusznika bierze sobie egocentrycznego i traktującego ją instrumentalnie ojca. Lyra wyruszy w wielką podróż między kolejnymi światami, pchana przez nieznane sobie, a oczywiste dla wielu innych bohaterów, przeznaczenie. Jet nawet gorzej, Lyra musi wątpić, podejmować wybory i błądzić aby miała szansę udać się jej wielka misja. Wciąż nie wspomniałam o elektryzującym języku jakim spisano tę historię. Ledwie musnęłam temat wieloświatu, który tutaj odbija nam się czkawką pokręconej powieści drogi…

Mrocznym Materiom nie sposób odmówić rozmachu. Zostały zakreślone szeroko, z gestem, tworząc poruszającą epopeję ze spektakularnym finałem. Pulmann przez te dobre kilkaset stron tekstu nieustannie zaskakuje, wciąż dorzuca kolejne błyskotliwe koncepcje, oferuje niespodziewane rozwiązania. Aż momentami ta wielka skala rwie karty książki, elementów robi się za dużo, tych składowych by starczyło na jeszcze parę niezłych opowieści. Mnogość prezentowanych idei nie pozwala im wszystkim dostatecznie rozkwitnąć i czasami zostajemy porzuceni z ledwie pękiem możliwości w dłoni i drażniącym poczuciem niewyczerpania, ba, ledwie liźnięcia, podrzuconego nam tematu.

Ale to naprawdę wszystko, co mogę Mrocznym zarzucić. Grubość wolumenu, kwalifikująca ją jako cegłę godną postawienia na półce obok Króla Bólu i Peanatemy, jest tylko atutem, gdy można w tych literach utonąć. Jeśli jednak kilkadziesiąt godzin czytania to dla was słaba rekomendacja, sięgnijcie po całkiem niezły Złoty kompas z 2007, ekranizację pierwszego tomu. Film z gwiazdorską obsadą nie doczekał się niestety kontynuacji. Coś nie zagrało, bo sama książka ma już w literaturze anglosaskiej status klasyki, znalazła się m.in. na liście 100 najlepszych powieści w historii wg „Guardiana”. W Polsce jej premiera przeszła bez echa. Niezasłużenie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz