No dobra, nie jestem na bieżąco z tym co wydaje Marvel, ale jednak większość ważnych postaci z jego uniwersum się mi mniej lub bardziej obiła o uszy. Tymczasem Facebook zalała fala pierwszych teaserów, a potem trailerów do filmu, a znajomi zaczęli się robić coraz bardziej nerwowi. Pierwsza konstatacja – tak bardzo, jak Strażnicy Galaktyki byli o to posądzani, tak bardzo nie byli Avengersami w kosmosie. Ot, już sam punkt wyjścia, banda superbohaterów, akcja pędząca niczym rozpędzony autobus Julie Roberts, nafaszerowane gagami jak świąteczny indyk dialogi, spektakularne (aczkolwiek gustowne) efekty specjalne i ratowanie świata. Dotychczasowe realizacje wskazanych założeń pokazały, że można to zrobić źle, dobrze albo stylowo. I w tej ostatniej kategorii Strażnicy biją całą swoją superbohaterską konkurencję na łeb.
Napisy początkowe. Opuszczona planeta, ruiny wymarłej cywilizacji. Między smugami dymu przemyka złowroga postać w prochowcu i futurystycznym hełmie, uzbrojona w high-techowe gadżety. Przekracza próg tego co zostało po ogromnej świątyni, zdejmuje osłonę z twarzy i... Zakłada old-schoolowe czerwone słuchawki. Z kieszeni płaszcza wyjmuje walkmana. Walkmana. Naciska play i widzimy opis kasety: „Awesome Mix Vol. 1”. A on zaczyna tańczyć w rytm „Hooked of a Feeling”. Jeśli kochaliście Gwiezdne Wojny, Indianę Jonesa czy Powrót do przeszłości, nowy film Jamesa Gunna będzie kazał wam zakrzyknąć: „Darling, I'm home”! Strażnicy Galaktyki to ukłon w stronę klasycznych filmów przygodowych z ich rewelacyjnym retro klimatem. Efekt lekkiej patyny wywołuje scenografia, kostiumy bohaterów, no i muzyka! Udało się przy tym z sukcesem podporządkować kiczowaty vintage regułom współczesnego widowiska, tak, że nawet morały o lojalności, poświęceniu w imię ideałów i pracy zespołowej brzmią realistycznie w takiej konwencji.
Bo fabuła to klasyczny pojedynek dobra ze złem. Przy czym zło uosabia zły do szpiku kości Ronan, dobro natomiast: banda regeneratów z naszym rozmiłowanym w starych hitach Quillem na czele. I to oni są najmocniejszą stroną tego filmu! Każdy z nich z rysem charakterystycznym, własnym stylem działania, mówienia, indywidualnym pakietem wewnętrznych zasad. I na tyle wyjątkowy, że mógłby być bohaterem własnego filmu. Quill to awanturnik pełną gębą, przywodzący na myśl Hana Solo. Towarzyszą mu: seksowna zabójczyni Gamora, Draks, dla którego zderzanie się tych dwóch kuleczek w głowie stanowi wyzwanie, ale którego cechuje też prostolinijna uczciwość, drzewo Grott i kradnący im wszystkim show szop-kryminalista Rocket z gunem swojego rozmiaru. Yeah! Relacje między postaciami wypadają wiarygodnie, ich dialogi są wypełnione celnymi ripostami, sprawnymi flankami i udanymi kontrami. W efekcie ten niezobowiązujący film ogląda się rewelacyjnie.
Miało być wybuchowo, zabawnie i efektownie. Dostajemy to, czego chcieliśmy, dodatkowo z nieodpartym staroświeckim wdziękiem. Są rzeczy, które mnie zakuły. Niefrasobliwość fizyki (jakby miało jakikolwiek sens ocenianie filmu z gadającym drzewem pod kątem stosowania zasad dynamiki Newtona...) czy obce rasy, wyglądające jak ludzie pomalowani farbkami i podkręceni kilkoma gadżetami ze sklepu z przebraniami na Haloween. Dylematy odkładam jednak na bok, czerpiąc przede wszystkim przyjemność z seansu. Wybijając rytm „Ain't No Mountain High Enough” na podłokietniku dochodzę do wniosku, że z takimi obrońcami galaktyka jest bezpieczna

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz