
Limbo nie ma fabuły. Nie jest opowieścią, ale klimatyczną przygodą, błyszczącym pudełkiem z cukierkami, którymi są stawiane przed graczem wyzwania. Wyuczone odruchy są pułapką, poprzednie rozwiązanie teraz może skończyć się śmiercią. Więc metodą prób i błędów, wciąż szukając nowych patentów na dojście do prawej krawędzi ekranu, próbujesz pokonać kolejne przeszkody. A te mają charakter zarówno zagadek logicznych, jak i wymagających szybkiego refleksu i zegarmistrzowskiej precyzji sekwencji ruchów. Chwila niepewności i chłopiec znów straci głowę, rozbije spadając ze skarpy lub nadzieje na kolce… wiele razy. Będziesz umierał naprawdę wiele razy. Ale choć czasami wydaje się to być przejawem czystego sadyzmu, nie jest irytujące. Raczej dajemy się opętać temu onirycznemu światu , zachłysnąć jego makabreską. To jedna z najbardziej obłąkanych gier,jakie widziałam.
Chłopiec biegnie w sobie tylko znanym celu, a długie cienie przenikają się, sylwetki złowieszczych drzew przesłaniają ścieżkę. Pojedyncze odgłosy tła, maszyn, szum wiatru i deszczu tworzą atmosferę grozy, tak że nagły plusk wody przyśpiesza bicie serca. Można narzekać na długość gry, ale wolę dostać oszlifowany do tych paru godzin diament, niż rozciągnięte na kilka wieczorów ładne szkiełko. I jeśli mogą być jakieś zastrzeżenia to może to zakończenie, które w żaden sposób nie zmniejsza zawieszenia gry w próżni. Ach, bez znaczenia. Zasnęłam i obudziłam się w Limbo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz