
Za Elizjum odpowiedzialny jest Neill Blomkamp, który swego czasu zachwycił mnie Dystryktem 9. Przebitki z tego drugiego będą towarzyszyć mi przez cały film. Poprzednio bohater, typowy urzędnik, zmieniał się w kosmitę, teraz jest napromieniowanym recydywistą, któremu zostało 5 dni życia, a jedynym co go może uratować to dotarcie do Elizjum – orbitalnej enklawy próżniaczych bogaczy dysponujących kosmiczną technologią. Na Ziemi tymczasem syf, brud, katastrofa ekologiczna i kapitalistyczny wyzysk. Było swego czasu takie anime Battle Angel Alita. Jak pamiętacie, to jesteście w domu.
Mniejsza o fabułę, problem jest gdzie indziej. Z innego powodu, niż niuanse konfliktu między anarchistycznie nastawionymi ziemianami a kosmicznymi nazistami, wychodziłam z kina czując się jak po lobotomii. Elizjum jest cholernie… ładne. A świat zarysowany sugestywnie. Napisy początkowe, jakaś retrospekcja, pierwsze sceny, które z powodzeniem mógłby skonstruować Orwell… a potem zderzenie z betonem. Dysonans między przewidywalnym ciągiem zdarzeń, dotkliwie łopatologicznymi dialogami, nielogicznościami scenariusza i zgrzytami w spoiwach świata a siłą rażenia antyutopijnej wizji sprawia, że zasłaniam dłońmi oczy, zgrzytam zębami, sprawdzam na telefonie godzinę… W konflikcie wewnętrznym bohatera za dużo jest natomiast melodramatu, „miękkiego światła” i sentymentalnych wspomnień, a za mało psychologicznej wiarygodności. To wszystko składa się na mieszkankę żenady, podszytego goryczą śmiechu, wrażenia straconego czasu i kurde możliwości. A to mógł być tak cholernie dobry obraz…
Elizjum nie nagrabiło sobie tak, aby dostać wiadrem pomyj. Obok tego wszystkiego, co mnie boli w tyłek tak straszliwie, to może być… em… akceptowalny film. Istnieje wręcz populacja, do której on dotarł. Ja wychodziłam z kina z „jezu-chryste-co-to-było” tłukącym mi się po głowie. Otwórz piwo, włącz losowego Hansa Zimmera. Lepiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz