
I taki jest ten film. Niespiesznie snuta przez Bilbo opowieść wyznacza spokojne tempo narracji. Ale też stawka wyprawy jest inna niż Drużyny Pierścienia. Nie chodzi o ratowanie świata, ale odbicie z łap pewnego wyjątkowo chciwego gada Samotnej Góry. Baśniowy klimat, liczne żarty i krasnoludzie piosenki nie wykluczają przy tym dramatyzmu. Film wciąga, choć bardziej jak stara lubiana historia, niż efektowne kino akcji. Peter Jackson kręcąc ten sequel-prequel uciekł od pokusy „mocniej, głośniej, szybciej” i zamiast tego snuje gawędę o pewnym nietypowym zdarzeniu w życiu całkiem zwyczajnego bohatera.
Plenery oczarowują, wnętrza i stroje zachwycają dopracowaniem detalu. Nie pamiętam, kiedy ostatnio było tak pięknie. I tylko w tle gdzieś się kołacze refleksja, jak ze stustronicowej książeczki „zrobić” trylogię. Teraz jeszcze liczne wtrącenia, dopowiedzenia do ledwo zaznaczonych w oryginale wątków, nie przeszkadzają, wręcz dobrze wpisują się w ten długi wieczór. Po zapowiadających się na blisko 9 godzin projekcjach nie wykluczam konieczności walki uwagi z przegadaniem.
…Póki co jest mi jednak tak dobrze, bezpiecznie. Podaj jeszcze kawałek piernika.
A na marginesie:
1) Hobbit, jeśli przejdzie do historii, to prawdopodobnie jako film dostępny w kinach w największej liczbie formatów: 48/24 FPS, dubbing/napisy, 2 albo 3D = 8 wariantów. Dżizas…
2) 40 minut jebanych reklam/ trailerów przed filmem, za który zapłaciłam 3 dychy, przekroczyło mój poziom tolerancji na Multikino. Quoth the Raven, Nevermore.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz