
Na pewno daleko „Vatranowi” do fantastycznych powieści pulpowych. Przeniesienie miejsca wydarzeń na odległą planetę, umieszczenie czasu tragedii w nieokreślonej przyszłości, posłużyło rozegraniu kameralnego dramatu końca cywilizacji. Nie zobaczycie fajerwerków, nie będzie globalnej, naturalnej katastrofy, wojny atomowej ani jeźdźców apokalipsy. Będą śmierć i narodziny, zbiory i ubój, będą święta, rytuały i wreszcie banalna codzienność mieszkańców małej ludzkiej osady w nieprzyjaznej dolinie. Fantastyczna rzeczywistość stanowi punkt wyjścia do dyskursu z dwoma współczesnymi dogmatami: założeniu o udanej eksploracji kosmosu i profitom pozaziemskiej ekspansji oraz przypisaniu nauce roli świętego Graala ludzkości, który zapewni naszej cywilizacji trwanie oraz dobrobyt. W powieści stanowią one jedynie miarę klęski.
Ludzka kolonia, w wiele pokoleń po przybyciu na nowy ląd, zapomniała o swoim pochodzeniu, utraciła wiedzę przodków. Mała społeczność funkcjonuje na poziomie rozwoju zbliżonym do późnych wieków średnich. Co gorsza, z każdym pokoleniem degeneruje się w biologicznym i cywilizacyjnym sensie. Z nikąd nie ma ratunku. Jedyny człowiek pretendujący do miana naukowca okazuje się zwyrodnialcem, który wiedzę wykorzystuje w sposób zagrażający funkcjonowaniu społeczności, przepisywane przez auraio papirusy rozpadają się w pył po każdej długiej zimie i nie tylko nie zawsze udaje się przepisać dziedzictwa, ale też sam skryba coraz mniej rozumie ze zwojów, wreszcie długo wyczekiwani przybysze z daleka nie mają żadnej wartościowych informacji do przekazania. Ludzi rodzi się coraz mniej, chorują łatwiej, umierają szybciej. Na świat przychodzą dzieci z wieloma parami rąk lub nóg. „Vatran Auraio” opisuje ludzkość chwilę przed tym jak zgasną na scenie ostatnie światła.
Wykreowany świat jest spójny i komplementarny. Echem odbijają się zainteresowania badawcze Huberatha (autor jest biofizykiem) – tworzy on hipotezę „schematów rozwojowych”, wg której życie powiela wciąż te same rozwiązania (chodzi się na nogach, patrzy oczami, myśli za pomocą układu nerwowego etc.), modyfikując jedynie „ilość” poszczególnych elementów (ilość kończyn). Ta elegancka teoria w zgrabny sposób tłumaczy (nota bene – bogaty) ekosystem planety. Zabrakło jednak podobnego mocnego fundamentu ludzkiej społeczności. Opisane szczegółowo rytuały wynikają albo z trywialnych pobudek (zaznaczenie obszaru wioski) albo są prostymi odniesieniami do faz życia człowieka lub natury (początek zbiorów, koniec roku, śmierć). Życie duchowe bohaterów jest ubogie, kierujące nimi zasady moralne ledwie zarysowane. W konsekwencji życzliwość, jaką ich obdarzamy, jest w dużej mierze uśmiechem pobłażania barbarzyńcom.
Zresztą może tam miało być. Mieszkańców wioski obdarto w ten sposób z ich człowieczeństwa. To etnograficzne studium nie dopuszcza możliwości wyjścia z tej sytuacji. Niestety, oczekuje go czytelnik. Huberath opisuje jeden rok z życia bohaterów, tworząc coś w rodzaju fantastycznych „Chłopów”. Życie w wiosce toczy się swoim rytmem, który autor skrzętnie i obszernie odnotowuje. Nic jednak nie przełamuje tego schematu. W powieści nie ma konfliktu. Nie ma konfrontacji i rozwiązania. Po prostu… nic się nie dzieje. Te kilka zwrotów akcji ma raczej pozorny charakter. „Vatran Auraio” jest przykładem powieści, którą czyta się nie ze względu na wciągającą fabułę, ale z nerwowego wypatrywania wciągającej fabuły…
Mamy zatem wizję totalną, która jednak służy sobie samej a nie opowiedzeniu historii. Szkic cichego końca świata na 400 stronach powieści-nie powieści. Napisany zgrabnie, z wprawą, opis, który potrafi zaintrygować, ale który równocześnie męczy statyką zdarzeń. Tekst na pewno z sensem, ale czy od razu wart lektury? Do czytania raczej na własną odpowiedzialność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz