skip to main |
skip to sidebar
Grand Budapest Hotel
Państwo Zubrowka umieszczone jest gdzieś na mapie środkowej Europy, wepchnięte klinem między Wiedeń a Budapeszt. Łączy w sobie wszystkie klisze tego rejonu. Policjanci noszą więc zakręcone długie wąsy i wysokie kepi, ciasteczka mają lukrowany austro-węgierski sznyt, arystokracja wieloczłonowe bułgarsko-niemieckie nazwiska z obowiązkowymi „von” i „und” i z nieznanych przyczyn reprezentowana jest przez blondynów (a właściwie blondynki i do tego z dłuższą metryką… ale to już inna historia) a niższe warstwy społeczne noszą berety i wyglądają jak francuscy wieśniacy. Epoka jest symptomatyczna – akcja toczy się przez parę lat przed wybuchem wojny spowodowanej agresją nazistowskiego państwa ZZ. Póki co jednak, kto może, nosi futra, używa się takich swój jak etażerka, a talerz podczas obiadu jest wyposażony w większą liczbę sztućców, niż masz obecnie w szufladzie. Zaraz te czasy, ci ludzie, ten społeczny, dobrze zakonserwowany układ wylądują w piachu, ale zanim przeminą czasy la belle epoque Twoją walizkę weźmie od Ciebie lobby boy, któremu subtelne sygnały będzie przekazywał Gustave H., konsjerż w Grand Budapest Hotel.
Na tym historycznym zakręcie, mnogością dygresji, opowiedziana jest historia Zero i Gustave. Scenariusz ma konstrukcję szkatułkową, opowieść goni opowieść, warstwy narracji się piętrzą, aby zaraz płynnie przeskoczyć do głównego wątku, kręcącego się wokół nieoczekiwanego spadku, jaki Gustave otrzymuje od swojej przyjaciółki i kochanki, Madame D. (Tilda Swinton, nie do poznania!). To tylko przy tym pretekst, bo wpadamy jak śliwka w kompot między kolejne nieoczekiwane zwroty akcji, z intrygą rozgrywaną niczym jazda rollercoasterem. Opowieść to szaleństwo potoczystej frazy, burleski, komiksowej narracji, a równocześnie hołd wobec dawnego kina i jego stylistyki. Tu wszystko, każdy gest, każda scenografia, każdy dialog, są wręcz przestudiowane, postacie – przerysowane, gagi się piętrzą, a groteska zamyka kulminacje akcji.
O czym jest ten film? Przypomina mi filmy Charliego Chaplina bardziej niż te dzisiejsze, uporządkowane scenariusze. Nawet jeśli to tylko maniera kryjąca wypruty ze znaczeń strumień świadomości zakochanego w epoce scenarzysty – bawiłam się świetnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz