środa, 29 stycznia 2014

The offer will not be renewed, Robin

To jest film o oszustwie, wielkiej iluzji jakiej ulegliśmy. W opowiadaniu Kongres Futurologiczny Lem opisuje społeczeństwo kontrolowane przez rozpylaną w powietrzu substancję, przenoszącą jaźń do świata surrealistycznych fantazji. W Kongresie jest jeszcze gorzej, bo ten bilet w jedną stronę kupiliśmy sami. Totalitaryzm został zastąpiony przez dyktaturę technologii. Robin Wright wciąga zawartość małej ampułki w samochodzie zatrzymanym przed szlabanem gdzieś na zapomnianej drodze i… już nic nie będzie takie same.

Na przewidywalność wypadków nie ma szans liczyć także widz. Pierwsza część i zakończenie filmu są tradycyjnym filmem aktorskim. Grająca samą siebie Robin już dawno znajduje się na bocznym torze wyścigu o sławę w Fabryce Marzeń, kiedy dostaje propozycję nie do odrzucenia. Ma się poddać „digitalizacji”, zostać przepisana na cyfrowy model. Jej elektroniczne alter-ego będzie „grało” w kolejnych filmach, a ona będzie mogła się udać na spokojną emeryturę. Odmowa oznacza jednak artystyczny niebyt. Robin jest epicentrum tej historii. To jej dylematy, jej problemy będziemy obserwować w tym mrocznym, oszczędnym w stosowanych środkach ekspresji, obrazie.

Robin przełamie jednak kapsułkę i klisza pęknie, wybuchnie kolorami, psychodeliczną animacją utrzymaną w starym amerykańskim stylu. Z jednej strony – animowane fragmenty tworzą wrażenie totalnego odklejenia od rzeczywistości, wyzwolenia z ograniczeń ciała, szaleństwa wyobraźni. Z drugiej – dostajemy diametralną zmianą nastroju, zerwaniem z poprzednimi wątkami, przesunięcia ciężaru historii. Do tematu z preludium jeszcze wrócimy, ale poziom akceptacji takiego rozegrania scenariusza jest w dużej mierze kwestią personalnej tolerancji na dekonstrukcję. Część osób to może zachwycić, część będzie jęczeć na brak kompozycyjnej spójności. Sama plasuję się gdzieś po środku – z jednej strony zauroczona pomysłem, z drugiej – animowane sekwencje umiarkowanie mi przypadły do gustu.

Kongres w ostatecznym rozrachunku okazuje się historią o przebudzeniu jednostkowej świadomości, konstatacji wirtualnej rzeczywistości i wyborze między słodką iluzją a bolesną prawdą. Animowana część, mimo feerii kolorów, girland kwiatów, latania i drinków z bąbelkami, jest podszyta grozą. Bo przecież wiemy, że to tylko oszustwo, że pod tą kolorową nakładką wciąż jesteśmy tacy sami. A ponieważ o tym zapomnieliśmy, prawdopodobnie jeszcze gorsi. Wyjście z „matriksa” wprawia w osłupienie i jest jedną z najmocniejszych scen w filmie. Mimo swojej post-nowoczesności Ari Folman oddał hołd klasycznemu kinu sf i jego dylematom.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz