poniedziałek, 8 lutego 2010

Parnassus

Po współczesnym Londynie jeździ dziwaczne przedstawienie Doktora Parnassusa. Wysoki wóz, buchając parą i skrzypiąc drewnianymi kołami zmienia się, po przesunięciu ledwie kilku dźwigni, w obwoźną scenę, gdzie stary Mercury, tajemnicy mędrzec, karzeł i uczłowieczone piękno są tylko pretekstem do wyprawy w krainę niepokojącej wyobraźni. Niebezpiecznej, bo w głowie czarownika toczy się walka o dusze. Tak samo jak niewielu daje się ponieść iluzji magicznego zwierciadła tak samo niewielu przekonuje ta historia. Logika przegrała bowiem z opowieścią, żywą wyobraźnią Gilliana i artystycznym wysmakowaniem. Do tego nas jednak zdążył reżyser „Przygód Barona Munhausena” i „The Fisher King” przyzwyczaić. Jawa miesza się tutaj ze snem, rzeczywistość XXI-wiecznego miasta przeplata ze staroświecką cyganerią trupy. W tej onirycznej historii magia jest wszechobecna – dzwoneczek na nodze Valentiny, księga jej ojca i wreszcie... śmierć Tony'ego. Nie jedyna, ale ponurą ironią losu jest, że w filmie poznajemy go gdy jest martwy.

Grany przez Heathera Ledgera bohater za lustrem zmienia twarz. Jest oszustem i w krainie marzeń staje się tym kim chciałby się stać. A raczej nie jest tym kim nie chciałby być – sobą. To genialne w swojej prostocie rozwiązanie pozwala zachować spójność fabuły mimo śmierci Ledgera w czasie kręcenia zdjęć. A mimo to, za sprawą całkiem prawdziwej magii Gilliana, czuć go w każdej scenie, zwłaszcza w tych, w których go nie ma. No i diabeł! Rewelacyjny Waits, niezmiennie w meloniku. „Zagrała” to może dużo powiedziane o Lilly Cole, ale w roli Valentiny sprawdziła się doskonale. Jej dziwna twarz lalki zawiesza tę postać w czasie, nie pozwala dookreślić jej wieku tak, że Valentina twierdząca, że ma 12 lat wcale nie musiała blefować. A przy tym ma w sobie tajemniczą, nieśmiałą seksualność. W dużym stopniu dzięki scenografii i strojom, bo oprawa wizualna tego obrazu jest spektakularna. Z jednej strony przykurzona, fascynująca stylistyką przywodzącą na myśl cyrk sprzed ponad 100 lat i... wysypisko, z drugiej – oszałamiająca mnogością barw, ich intensywnością i surrealistycznymi krajobrazami. Pod koniec ta kakofonia obrazów zaczyna się przeradzać w chaos, ciężki do zrozumienia i z drażniącą ścieżką muzyczną ale wciąż broni się mocnym kontrapunktem. Jakim? Aby się przekonać będziecie musieli się wdrapać na górę Parnas. Tak jak Tony.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz